Wysiadłam z taksówki i automatycznie zaciągnęłam się ciężkim, miastowym powietrzem. Wsunęłam okulary między włosy, przy okazji zaczesując je do tyłu i rozejrzałam się wokół. Kamienica wyglądała dokładnie tak samo, jak poprzednim razem, gdy wraz z tatą sprawdzałam, czy wszystkie parametry zgadzały się z opisem. Trzy piętra, ściany z czerwonej cegły, czarne drzwi, czarne okna i kwiaty ustawione przy wejściu. Nikły uśmiech pojawił się na mojej twarzy, gdy odwróciłam się na pięcie, by pomóc kierowcy z moimi bagażami. Ustawiliśmy je na chodniku, zapłaciłam mężczyźnie odliczoną sumę, pożegnałam się krótkim skinieniem i raz jeszcze zerknęłam na swoje walizki. Nie było ich dużo, tylko trzy, cała reszta znajdowała się już na górze. Jakimś cudem udało mi się unieść je na raz i powolnym krokiem udałam się do swojego lokalu, który, o zgrozo, mieścił się na samej górze. Na szczęście, widok był tego wart.
Co prawda centrum nie było moją wymarzoną lokalizacją, zdecydowanie wolałam coś bardziej na uboczu, jednak to miejsce zwyczajnie mnie urzekło. Stara architektura perfekcyjnie połączona z nowoczesnymi elementami nadawała charakteru; mogłoby się wydawać, że budynek ten został wyciągnięty z dwudziestego wieku, co tylko potęgowało jego urok. Przyciągał spojrzenie, czy tego chciano, czy nie.
Odłożyłam wszystko na podłogę na klatce, by wyciągnąć klucze i otworzyć mieszkanie. Szybko uporałam się z zamkiem, przeniosłam torby do środka i zamknęłam za sobą, kilkakrotnie upewniając się, czy oby na pewno nikt z zewnątrz nie będzie w stanie tu wejść. Odetchnęłam z ulgą, po czym krzywiąc się, wykonałam kilka ruchów obolałymi od ciężaru bagaży ramionami. O niczym nie marzyłam tak bardzo, jak o chwili spokoju na balkonie. Z herbatą w rękach i książką na kolanach, dobrą muzyką w tle oraz malowniczym zachodem słońca przed sobą. Na samo wyobrażenie nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Niestety, rzeczywistość musiała we mnie uderzyć i przypomnieć, że mam ogrom rzeczy do wypakowania. Zdecydowanie nie cierpiałam przeprowadzek.
Wiedziałam, że zacząć powinnam od kuchni. Większość naczyń i sztućców została ułożona na półkach i w szufladach przez moją mamę, jednak nie zmieniało to faktu, że to w mojej gestii leżało uporządkowanie całej reszty. W końcu, skoro zamierzałam mieszkać tu przez co najmniej kolejne pięć lat mojego życia, musiałam wiedzieć co, gdzie i jak. Właśnie dlatego bez chwili zwłoki zabrałam się za przydzielanie miejsca dla każdego pojedynczego przedmiotu. Kawa tu, herbata tam, tabletki w szafce, przyprawy w szufladzie. I tak ze wszystkim, od desek do krojenia, po wykałaczki.
Po dobrych dwóch godzinach przekładania i ustawiania, wreszcie mogłam spojrzeć na swoje dzieło z daleka. Porządek zdecydowanie stał się moją nową bratnią duszą. Od jakiegoś czasu wszystko w moim życiu musiało mieć własne miejsce i, jakby na to nie patrzeć, podobał mi się ten fakt. Może czasami czułam się nieco odizolowana od wielu kwestii, jednak mimo wszystko, nie narzekałam. Nawet jeśli sprawy czasem nie układały się tak, jak powinny, wiedziałam, że w kilku ruchach byłam w stanie odzyskać nad nimi kontrolę.
Kto by pomyślał, że rzeczywiście potrafiłam zrobić coś takiego? Że faktycznie umiałam zapanować nad tym, co działo się wokół mnie. Mój „nowy styl życia" wymagał ode mnie znacznie więcej niż ten poprzedni, a mimo to przeszłam z nim do porządku dziennego, jak gdybym od zawsze egzystowała właśnie w ten sposób. Jak gdybym od zawsze miała wszystko na miejscu, dokładnie tak, jak być powinno.
Każdy w moim otoczeniu zauważył we mnie zmianę. Zresztą, nie trzeba było daleko szukać. Nie miało sensu oszukiwanie się, wmawianie sobie „to wciąż ta sama Ellie". Nie, niestety. Każdy najmniejszy szczegół został poddany tak wielu zabiegom, że sama ledwo za tym nadążałam. Czasem tęskniłam za swoim dawnym rozgardiaszem. Za tą spontanicznością, której zdecydowanie zabrakło. Każda minuta musiała mieć swoje przeznaczenie. Nie chciałam zmarnować ani chwili, choć często odnosiłam wrażenie, jakby było to jedyne, co robiłam, pozbawiając się nie tylko rozrywki i towarzystwa, ale co za tym szło, całej radości z życia. Zupełnie tak, jakbym nie potrafiła się niczym cieszyć.
W swoim zamyśleniu nie zauważyłam nawet, kiedy przysiadłam na fotelu z salonie. Prędko otrząsnęłam się, w głowie zarządzając krótką przerwę. Wciąż czując się niepewnie między, jakby na to nie spojrzeń, moimi czterema ścianami, rozsiadłam się wygodniej, odszukując pilota na kanapie obok i włączając telewizor, ustawiony na przeciwległej ścianie. Nie mając pojęcia, co mogłabym obejrzeć o tej porze, po prostu postawiłam na wieczorne wiadomości. O ile godzinę szóstą można nazwać wieczorem.
Po raz kolejny kogoś zamordowali, ktoś został pobity i okradli następne centrum handlowe. Zawsze to samo. Nieważne w jakiej dekadzie się urodziłeś, i tak dzień w dzień słyszysz to samo. Zupełnie, jakby ludzie nie potrafili uczyć się na własnych błędach.
Ze zrezygnowaniem podniosłam się z miejsca, uświadamiając sobie kolejny ważny szczegół – brak zapasów w lodówce. Wzdychając raz za razem, ubrałam buty, zgarnęłam plecak z podłogi w sypialni i wyszłam z mieszkania. Przekręciłam klucz w zamku, odwróciłam się na pięcie i zbiegłam po schodach, chcąc jak najszybciej zrobić zakupy i wrócić do swojego cichego azylu.
Włożyłam słuchawki do uszu, chcąc znaleźć jakąkolwiek przyjemność w tej wędrówce. Nie lubiłam ciszy, przynajmniej ta jedna rzecz nie uległa zmianie. Wciąż ubóstwiałam rytmy lat sześćdziesiątych, dobrego rocka, choć nie gardziłam również niektórymi odmianami popu. Przykładem było wciąż wielbione przeze mnie Coldplay, choć, niestety, jedną piosenkę z ich repertuaru omijałam szerokim łukiem. No, chyba, że akurat chciałam się rozpłakać. Tak, wtedy Charlie Brown natychmiast pojawiało się na samej górze playlisty.
W tym wypadku maszerowałam przy dźwiękach Sweet Child O'Mine, uparcie rozglądając się wokoło, starając się zapamiętać całą okolicę, choć biorąc pod uwagę, że wrześniowe słońce powoli chowało się za koronami drzew pobliskiego parku, nie było to łatwe zadanie. Moją uwagę przykuwał jedynie cudowny krajobraz, którego głównym atutem były złoto-czerwone klony posadzone przy chodniku. Kameralne kawiarenki powoli zamykano, by ustąpić miejsca knajpom i barom, których działalność zaczynała się w okolicach godziny dwudziestej. Uliczne latarnie zapalały się pomału, jedna po drugiej. Jakaś para spacerowała wolnym krokiem ze splecionymi dłońmi, jakaś dziewczyna paliła papierosa, robiąc mi tym samym niewiarygodną ochotę na własną porcję tytoniu.
Odetchnęłam z wyraźną ulgą, gdy zaraz za rogiem dostrzegłam szyld supermarketu. Uśmiech sam z siebie wstąpił na moją twarz, a ja nawet nie miałam okazji tego zarejestrować. Poczekałam, aż światło z czerwonego zmieni się na zielone i przekroczyłam jezdnię, by po chwili znaleźć się po drugiej stronie. Ruszyłam już pewniejszym krokiem w kierunku sklepu, mając nadzieję, że wszystko załatwię w zaledwie kilka minut. Nie zamierzałam wybierać się na większe zakupy, na pewno nie dziś. Byłam padnięta, choć sama nie wiedziałam czemu. Nie zrobiłam za dużo, ale zawsze istniała możliwość, że to przez lekarstwa. Coraz to nowsze tabletki czasem działały lepiej, czasem gorzej; wszystkie z tym samym celem, którego, niestety, nie udawało się im osiągnąć.
Odrzucając trapiące mnie myśli na bok, weszłam między pierwsze półki, rozglądając się za najważniejszymi rzeczami, potrzebnymi do przeżycia. Kilka produktów spożywczych na pewno potrzebowałam, lecz sama nie wiedziałam do końca, czego dokładnie. Zdarzało się, że nie odczuwałam w ogóle głodu, co zaczęło być o tyle irytujące, że choć nie chciałam zrzucić wagi, i tak się to stało. To wszystko powoli mnie przerastało. Zupełnie, jakby świat nagle zwrócił się naprzeciw mnie. Teoretycznie, musiałam dbać o siebie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, a, nie oszukujmy się, nie miałam do tego głowy.
Ekspedientka przy kasie podliczyła sumę, a ja wręczyłam jej pieniądze. Włożyłam wszystko do plecaka, otrzymałam pożegnalny uśmiech od kobiety za ladą i skierowałam się do wyjścia. Moje oczy podwoiły swoje rozmiary, gdy na zewnątrz zastałam całkowitą ciemność. W kompletnym osłupieniu wyciągnęłam z kieszeni telefon i zdenerwowałam się jeszcze bardziej, widząc, że minęła dwudziesta. Najwyraźniej zakupy zajęły mi o wiele dłużej niż się spodziewałam.
Przeklęłam w myślach, szybkim krokiem ruszając w kierunku mieszkania. Tylko... Chwila, jak to szło? Prawo? Lewo? Może prosto? Tak, zdecydowanie zgubiłam się po raz kolejny. Londyn mnie przerastał. Ulice były tak zawiłe, że zwyczajnie nie dało się między nimi odnaleźć. Wbrew rozsądkowi, postanowiłam zaufać swojemu nikłemu szczęściu i udać się tam, gdzie podpowiadał mi jakiś zmysł z tyłu głowy.
Przeszłam na drugą stronę drogi i dalej wzdłuż chodnika, by po chwili skręcić w jedną z licznych alejek. Kilka metrów prosto i utknęłam. Byłam pewna, że przechodziłam dokładnie tędy, nawet wydawało mi się, że poznawałam parę pobliskich budynków. Niestety, ludzie zgromadzeni wokół jakiegoś widowiska skutecznie odgradzali mnie od mojego domu.
Zacisnęłam palce na szelkach plecaka i bezceremonialnie zaczęłam przeciskać się przez tłum. Ktoś coś krzyczał, inny śpiewał, jeszcze inni skandowali jakieś kompletnie niezrozumiałe hasła. Zupełnie jakbym z centrum miasta trafiła w sam środek dżungli.
Przepychanie się łokciami i potrącanie kolejnych osób nic nie dawało. Wyglądało wręcz na to, że osiągnęłam efekt odwrotny do zamierzonego i byłam coraz bliżej centrum całego zamieszania, zamiast ominąć je szerokim łukiem. Muzyka się nasilała, wrzaski były coraz wyraźniejsze, a każdy wokół zdawał się mnie nie zauważać, jedynie przesuwając moje względnie drobne ciało z boku na bok. Mimo że nie chciałam się na to godzić, nie miałam żadnego wyjścia. Utknęłam tu na dobre.
- Jadą! – automatycznie zwróciłam się w stronę mężczyzny, który przekrzyczał cały tłum, stojąc na balkonie z megafonem. Zmarszczyłam brwi w kompletnej dezorientacji, jednak zanim zdążyłam jakkolwiek zareagować na dopiero przyswajane wiadomości, zgiełk przerodził się w istny chaos. Napierało na mnie coraz więcej ludzi, których masa otaczała mnie z każdej strony, nie dając możliwości na wykonanie nawet najmniejszego ruchu. Czułam się jak zwierzę w potrzasku. Dusiłam się, byłam wręcz przerażona.
Cały harmider jedynie nasilił się za sprawą ledwo słyszalnego pisku opon. Oddałabym wszystko, żeby tylko stąd uciec. Powoli docierało do mnie, co tak właściwie miało tu miejsce. Skąpo ubrane dziewczyny, tańczące w rytm zbyt głośnej muzyki, do tego schlane w cztery dupy i faceci, którzy najchętniej wykorzystaliby każdą z nich, nie trudząc się nawet, by odejść gdzieś na pobocze. Kilku organizatorów rozsianych po terenie tych przeklętych zawodów, a w samym środku zamieszania – ja. Ta, która za żadne skarby nie pragnęła się tu znaleźć. Czy potrzebne były jeszcze jakieś dowody na istnienie mojego pecha?
Gwara z chwili na chwilę rosła w jeszcze większą siłę, o ile to w ogóle możliwe. Nawet nie zarejestrowałam kiedy znalazłam się na czele jednej z większych grup, z przerażeniem wymalowanym na twarzy obserwując przebieg sytuacji. Po uśmiechu, który jeszcze kilka minut wcześniej widniał na moich ustach, nie został nawet ślad. Rozglądałam się wokół, panicznie starając się dostrzec jakiekolwiek wyjście, jednak dziesiątki ludzi skutecznie odcinały mnie od reszty cywilizacji.
Krzyki sprawiały, że moja głowa pulsowała jak oszalała i przy każdym, najmniejszym nawet ruchu wydawało mi się, że zaraz się przewrócę i zemdleję, jednak zanim to się stało, zza zakrętu wyłoniły się dwa samochody, z zawrotną prędkością pędzące w stronę całego zgromadzenia.
Czarny Dodge i bordowy Nissan przejechały przez wyznaczoną sprayem linię mety, ale nic nie wskazywało na to, że ich kierowcy zamierzali zwolnić. Radosne piski wręcz ociekały ekscytacją, gdy w jednej chwili cały tłum usunął się kilka kroków w tył, tak, że auta miały wystarczająco dużo miejsca na wyjątkowo zamaszyste hamowanie. Sama nie wiedziałam, co się stało i jakim cudem to przeżyłam, ale zdawało mi się, że ktoś odciągnął mnie w porę. Odwróciłam się za siebie, aby podziękować osobie, która pofatygowała się, by uratować moją skórę, jednak nikt nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi.
- Co to, kurwa, miało być?! – wyjątkowo głośny ryk przedarł się przez cały zgiełk. – Wygrałbym to z palcem w dupie, gdybyś nie podjeżdżał mi drogi!
- I co zamierzasz z tym zrobić? – spokojny, lekko zachrypnięty głos dotarł do moich uszu, sprawiając, że natychmiast zatrzymałam się wpół kroku, rezygnując z dalszych poszukiwań mojego „wybawiciela". Powoli obróciłam się wokół własnej osi, mając szczerą nadzieję, że mój słuch zwyczajnie szwankował. Tak, to na pewno tabletki. – Jeśli chcesz, tam jest komisariat. Śmiało, idź zgłosić domniemane oszustwo w nielegalnych wyścigach ulicznych. Na pewno przyjmą twoje zeznania z otwartymi ramionami. – Nie. Cholera, to nie żadne leki. To moja pechowa rzeczywistość.
- Aż się prosisz, żeby ci wpierdolić – syknął drugi mężczyzna, wracając na chwilę do wnętrza swojego pojazdu, tylko po to, by po kilku sekundach wyjść z niego, w dłoni trzymając broń. Zmarszczyłam brwi, przekrzywiając lekko głowę. To chyba jakieś żarty. I najwyraźniej nie było to jedynie moje zdanie, bo nie minęła minuta, kiedy ciszę przeciął donośny śmiech.
- Mam ci przypominać, że nie jesteś u siebie? Mój drogi, to Londyn, nie Glasgow. Nie ty tu rządzisz i tak się składa, że jest tu o wiele więcej moich ludzi, niż ci się wydaje – prychnął, zaczynając się rozglądać po tłumie. – On, on, on, ona... - I właśnie w tamtej chwili zielone tęczówki Stylesa zatrzymały się na mnie. Czyste zdziwienie malowało się na jego twarzy, którą w ułamku sekundy rozświetlił niebotycznych rozmiarów uśmiech. – Nawet ta pierdoła, która wygląda na małą, bezbronną idiotkę. Jeśli masz w kogoś celować, zdecyduj, w kogo.
Jak na zawołanie wszyscy wcześniej wskazani przez Harry'ego wyciągnęli broń, podczas gdy ja oglądałam całe zamieszanie z boku, starając się usunąć w cień. On nie miał mnie zauważyć. Nikt z dawnej, może nawet obecnej ekipy Louisa nie miał mnie poznać.
Dobry wieczór!
I znów przychodzę z takim opóźnieniem, mimo że obiecałam, że i na bloggera dodawać będę regularnie. Wybaczcie, straszny ze mnie leń.
W każdym razie, postaram się coś na to zaradzić. A teraz, do następnego! :)