Louis' POV.
- Nie wierzę, że dałem się w to wciągnąć – westchnął Harry po raz, co najmniej, dziesiąty w przeciągu ostatniej godziny. Wywróciłem oczami, w duchu śmiejąc się, jak bardzo przeżywał całą tą sytuację. Nie mogłem ukryć, nie wyglądało to ciekawie. Wróć, nie wyglądało dobrze, ciekawe na pewno było. W końcu, kto oszałamia własną dziewczynę, żeby porwać ją na święta? Coraz bardziej martwiłem się o swoje własne zdrowie psychiczne. – Kiedy się obudzi, któryś z nas straci głowę i przysięgam, nie obronię cię. Wręcz przeciwnie, stary, zrzucę całą winę na ciebie.
- Przestań wreszcie rozpaczać, jakoś ją udobrucham – mruknąłem, kładąc jej bezwładne ciało na tylnej kanapie Astona. Zatrzasnąłem drzwi, jeszcze raz rozejrzałem się wokół, czy na pewno nikt nie widział, co się tu działo i usiadłem za kierownicą. Styles już siedział w środku, więc pozostało jedynie zaczekać na Dominica, który pieprzył się z zebraniem rzeczy Ellie.
- Przypomnij mi, czemu wzięliśmy go na akcję? – zapytał brunet, zwracając na siebie moją uwagę.
- Bo ktoś musi pilnować, żeby El nie spadła z kanapy. Wiesz doskonale, że jadąc ze mną nic nie jest pewne, a wolę nie przekonywać się, co to bezwładność na jej przykładzie – odparłem, odchylając głowę na zagłówku i wystukując rytm na kierownicy.
Nie trudno było się domyślić, że miałem przesrane. Już myślałem nad tym, jak tłumaczyć się przed Lizzy i co gorsza, co powie, kiedy się ocknie. Nie wątpiłem w słuszność obaw Harry'ego. Wiedziałem, że będzie wściekła, zresztą, kto by nie był? I choć miałem nadzieję, że wszystko ułoży się bez kłótni, szanse na to były nikłe, wręcz żadne.
Zerknąłem przez ramię na tylne siedzenie. Ellie wyglądała tak bezbronnie, jakby każdy najmniejszy ruch mógł ją skrzywdzić. Była delikatna i krucha, chociaż zdawałem sobie sprawę z tego, że to tylko chwilowe; że gdy tylko się obudzi, wróci do swojej zadziornej postaci, którą, bądź co bądź, kochałem. Uwielbiałem ją taką, jaka była i nie chciałem nic w niej zmieniać. W końcu trafiłem na dziewczynę, która potrafiła o siebie zadbać, a mimo to czasem potrzebowała pomocy i przyznawała się do tego. I nieważne, jak bardzo mnie czasem irytowała, była tylko moja, i nie zamieniłbym jej na żadną inną.
- Ten uśmiech nie wróży dobrze – burknął Styles, wyrywając mnie z moich rozmyślań. Przeniosłem wzrok na niego, unosząc pytająco brwi. – Chłopie, nie powinieneś się tak łatwo przywiązywać. Wiesz, że nie życzę ci źle, ale patrz, co się dzieje wokół ciebie. Skupiasz całą swoją uwagę na niej.
- Zazdrosny? – prychnąłem, w odpowiedzi otrzymując jedynie obrażony pomruk. Pokręciłem głową z westchnieniem i znów wlepiłem spojrzenie w przednią szybę.
Zamknąłem oczy, rozkoszując się, tak rzadko spotykaną ostatnimi czasy, chwilą spokoju. Z zewnątrz dobiegały jedynie szum wiatru, czyjeś pijackie śmiechy i dźwięk tłuczonych butelek. Norma, w tej okolicy. Jednak nawet nie zdążyłem się na dobre odprężyć, gdy od strony hotelu rozległ się pisk. Zmarszczyłem brwi, razem ze Stylesem popatrzyliśmy po sobie i na raz wyskoczyliśmy z samochodu, rozglądając się wokół, choć w sumie, nie było takiej potrzeby, bo źródło hałasu dało się zlokalizować bez najmniejszego problemu.
- Dominic, co ty, kurwa, wyprawiasz? – zapytałem, widząc, jak mocuje się z jakąś brunetką. Miała dziewczyna krzepę, rzucała się jak nienormalna, przez co nie mogłem powstrzymać kpiącego uśmiechu, cisnącego się na moją twarz.
- Jak to co? Miałem zabrać rzeczy Ellie, a ta idiotka wyskoczyła nagle z łazienki i zaczęła mnie wyzywać od pedofili!
- Jaka idiotka, matole?! Wydrapię ci oczy, tylko mnie puść, skończony kretynie!
- Pomóżcie mi wreszcie! Pogryzła mi całe ręce! – I w tym właśnie momencie Harry nie wytrzymał. Zaczął się wręcz zwijać ze śmiechu, łapiąc się za brzuch i zasłaniając całą twarz włosami. Ja z kolei patrzyłem na parę przede mną, zastanawiając się, któremu z nich pomoc jest bardziej potrzebna. Odpowiedź nie była trudna.
- Brooke, hej! – krzyknąłem, aby zwrócić na siebie uwagę dziewczyny, co wyszło mi lepiej, niż się spodziewałem, bo już po kilku sekundach stanęła jak wryta, mierząc mnie uważnym spojrzeniem. – Pamiętasz mnie? Jestem Louis, chłopak twojej koleżanki – posłałem jej jeden z moich firmowych uśmiechów. Przez chwilę wyglądała, jakby właśnie doznała jakiegoś olśnienia, po czym jednym ruchem wyrwała się z uścisku Dominica i podeszła do mnie.
- Miło mi cię wreszcie poznać na żywo – powiedziała, wyciągając przed siebie dłoń, którą niepewnie uścisnąłem.
- Tak właściwie, widzieliśmy się kilka razy, między innymi dziś rano – zauważyłem, na co ona jedynie pokręciła głową. Czy właśnie powiedziałem coś nie tak?
- Nieważne, gdzie jest Ellie?
- Leży w aucie – odpowiedział za mnie Styles, prostując się i przecierając twarz dłońmi. Podszedł do Dominica, obejrzał jego ręce i śmiejąc się jak nienormalny, wrócił do samochodu.
- Boże, ona potrafi zasnąć dosłownie wszędzie. W każdym razie – odwróciła się na pięcie, zarzucając włosami, przez co musiałem odchylić się do tyłu, żeby nie dostać po oczach. – Na przyszłość, pilnuj lepiej swojego kolegi. To, że wygląda na jakiegoś szemranego typa, nie znaczy, że tak też musi się zachowywać.
- Powiedziała ta, która wygląda na głupią i właśnie taka jest – odezwał się Cantle, spoglądając na dziewczynę z odrazą. – Zapisz się lepiej na kurs samoobrony. Gryząc i piszcząc niewiele zdziałasz.
- To samo mogłabym zaproponować tobie, nawet nie potrafiłeś mnie uciszyć – uśmiechnęła się w jego kierunku, mijając go w progu i wchodząc z powrotem do budynku. – Ach, jeszcze coś. Przekażcie El, że jadę wcześniejszym pociągiem.
Pokiwałem głową, a ona udała się w stronę, z której przed chwilą przywlókł ją ciemnowłosy patałach. Spojrzałem na niego, niemo pytając, jak mógł zachować się jak taka ciota. To, że dziewczyna wzrostu Ellie miała nad nim przewagę, to jedno, ale fakt, że w ogóle go tam nakryła, to całkiem coś innego. Mieliśmy załatwić wszystko po cichu, a wyszło tak, że jakaś niespełna rozumu przyjaciółka Lizzy zaczęła wydzierać się na całe gardło, alarmując pewnie pół miasta. To znaczy, zaalarmowałaby pół miasta, gdyby w tej okolicy ktoś przejmował się jakimikolwiek krzykami.
Ze zrezygnowaniem wymalowanym na twarzy okrążyłem samochód i wsiadłem z powrotem na miejscu kierowcy. Nie musiałem czekać długo, zanim obok pojawił się Styles, a Dominic upychał walizkę gdzieś z tyłu, klnąc przy tym jak opętany. Kiedy w końcu udało mu się znaleźć trochę przestrzeni dla bagażu, sam musiał wcisnąć się gdzieś obok nieprzytomnej brunetki.
Gdy tylko chłopak zatrzasnął tylne drzwi, od razu ruszyłem z podjazdu. Ciemne, puste uliczki nigdy nie plasowały się na liście moich ulubionych miejsc parkingowych. Szczególnie, kiedy samochód, którym jeździłem był wart więcej niż moje mieszkanie. Swoją drogą, chciałem wreszcie je wyremontować. Od dobrego roku stało kompletnie puste, a ja zwyczajnie nie mogłem zebrać się w sobie i czegoś z tym zrobić. Potrzebowałem przysłowiowego kopa w dupę.
Zerknąłem w lusterko i uśmiechnąłem się pod nosem, widząc, jak Dominic z obrażoną miną pilnował, żeby Ellie nie zsunęła się z kanapy. Mimo to, i tak powinien był szykować się na opierdol za trzymanie nóg na tapicerce. Nawet jeśli torba pod siedzeniem uniemożliwiała mu przybranie innej pozycji. Zaraz potem, mój wzrok powędrował na Harry'ego, który wciąż nie mógł przestać się trząść ze śmiechu, cały czas mamrocząc coś w stylu „nie wierzę, że dał się ugryźć". Tacy właśnie byli moi ludzie. Mocno nierozgarnięci, kompletnie pozbawieni wyobraźni i cholernie niezdarni w większości sytuacji. Nie miałem pojęcia, jakim cudem wciąż żyli, nie zabijając się na prostej drodze, ale szczerze, cieszyłem się, że mogłem na nich liczyć. Zawsze sobie jakoś radzili, a gdy przyszło co do czego, potrafili wesprzeć również mnie. Styles zazwyczaj poprzez agresję, ale nie mogłem winić go za to, że był lekko wybuchowy. Cantle z kolei mógł być uznany za tego od myślenia. Wszystko chciał rozwiązać polubownie i głównie dlatego trzymał się z Harrym. Nie oszukujmy się, nie dałby sobie chłopaczyna rady samodzielnie, gdyby go zaatakowali. W tej kwestii zgadzałem się z Brooke; musiałem poważnie pomyśleć nad opłaceniem mu jakiegoś kursu samoobrony.
Po kilku minutach drogi zaparkowałem na jednym z wolnych miejsc w garażu. Wysiadłem z samochodu i od razu znalazłem się przy tylnych drzwiach. Z niewielką pomocą przyjaciół wyciągnąłem Ellie na zewnątrz, po czym od razu, już samodzielnie, zaniosłem ją na górę.
- Lou, babcia pyta, gdzie trzymasz herb... - Lottie urwała w połowie słowa, widząc, że przyszedłem z dodatkowym gościem. – Błagam, powiedz, że ona tylko śpi. Albo jest nieprzytomna, cokolwiek, dopóki oddycha.
- Nie zabiłbym jej – oburzyłem się, kładąc dziewczynę na kanapie. Wyjątkowo doczekałem się reakcji z jej strony, kiedy przewróciła się na drugi bok z niewyraźnym jękiem. – Widzisz? Żyje. Obudzi się za jakieś... Dziesięć minut, tak myślę. Pytaj Harry'ego.
- Czemu ją na mnie nasyłasz? – dobiegło nas z drugiego końca pokoju. Oboje odwróciliśmy się w stronę bruneta, który właśnie wszedł do pomieszczenia i położył walizkę przy drzwiach.
- Zastanawialiśmy się, kiedy Ellie się obudzi – powiedziałem, patrząc, jak Styles otrzepuje śnieg z włosów niczym rasowy pies. Gdy wreszcie się uspokoił, wzruszył ramionami z kompletnie obojętną miną.
- To tylko rozpuszczalnik, więc znając życie za niedługo, maksymalnie piętnaście minut.
- Czekaj, jaki rozpuszczalnik – zmarszczyłem brwi, nie wiedząc do końca, o czym mówił. – Miał być chlorek. Chlorek metylenu, dokładnie to kazałem ci kupić ze specjalnym dopiskiem, żebyś tego nie spierdolił.
- Stary, co jest łatwiej dostępne, chlorowe gówno czy rozpuszczalnik?
- Co jest mniej szkodliwe, chlorowe gówno czy rozpuszczalnik?! – krzyknąłem, odpychając się od oparcia kanapy i cudem powstrzymując się od natychmiastowego uderzenia chłopaka w twarz. A właściwie, tym cudem była obecność Lottie. Gdyby nie to, nie zawahałbym się ani chwili. – Wiesz doskonale, że nie chciałem żadnych problemów, więc, do kurwy, czy choć raz nie mogłeś zrobić tego, o co cię prosiłem? Mogłeś kupić to jebane gówno w każdej aptece, sklepie chemicznym, dostałbyś to nawet w szpitalu, gdybyś się minimalnie postarał!
- Możecie się przestać wydzierać, kretyni? – przytłumiony poduszką głos skutecznie nas rozdzielił. W jednej sekundzie odwróciłem się w miejscu, by już po chwili znaleźć się na kanapie obok Ellie. Przysięgam, gdyby nie to, że się odezwała, miałbym w dupie nawet Lotts, stojącą obok. Byłem naprawdę cholernie blisko, żeby wpierdolić Harry'emu. – Głowa mnie boli. I chce mi się rzygać. Plus, czemu jestem tutaj, a nie w hotelu?
Uśmiechnąłem się lekko, słysząc typowo pretensjonalny ton. Wiedziałem, że miałem przesrane, ale w tamtym momencie zbyt cieszyłem się, że w ogóle żyje, żeby się tym przejmować. Chuj wiedział, co mógł zrobić byle jaki środek łatwopalny w rękach Harry'ego. Wróć, w jego rękach wszystko było niebezpieczne. Bogu dzięki, że Ellie wyszła z tego z twarzą. Dosłownie.
- Tak jakby nie przyjmuję odmowy. Spędzasz święta z nami i mam kompletnie gdzieś, co masz w tej kwestii do powiedzenia.
Ellie podniosła się na przedramionach i spojrzała na mnie spod lekko zmrużonych powiek.
- I nie mogłeś powiedzieć tego w normalny sposób, tylko musiałeś... Co wy mi właściwie zrobiliście? Czuję się jak naćpana – burknęła, opadając z powrotem na poduszki. Zerknąłem na bruneta z wyrzutem. Czekała mnie długa rozmowa, na którą wcale nie miałem ochoty i co gorsza, musiałem sobie z tym sam poradzić, bo Styles zachowywał się jak skończona męska ciota, uciekająca od konsekwencji zastąpienia chlorku rozpuszczalnikiem. Z drugiej strony, lepiej tym niż jakimś kwasem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz