wtorek, 31 marca 2015

Rozdział 2.

Pewnym krokiem pokonywałam kolejne metry, mając jedynie nadzieję, że gdzieś w pobliżu znajdę miejsce, w którym zdołam w spokoju usiąść i posłuchać muzyki. Mojej ukochanej muzyki, która towarzyszyła mi w niemal każdej chwili. Miałam milion sposobów, aby przemycić słuchawki na lekcje, wykłady, spotkania prywatne czy też publiczne. Zawsze miałam je przy sobie, głównie dlatego, że nie potrafiłam odnaleźć piękna i przyjemności, słuchając radiowego, nazwę to, chłamu. Nie każdy oczywiście musiał się od razu zgadzać z moją opinią. Znałam wiele osób, których gusta muzyczne zupełnie nie pasowały do moich. Osobiście ceniłam sobie porządne, lecz nieprzesadzone brzmienie, przyjemne połączenie gitary z pianinem, ballady popowo-rockowe, choć rzecz jasna od czasu do czasu zatapiałam się w zarówno tych skrajnie ciężkich, jak i tych delikatnych dźwiękach przeróżnych dzieł. Począwszy na jazzie, poprzez soul, R&B, aż do rocka, czasem nawet metalu. Rzadko kiedy, jednak mogłam spokojnie powiedzieć, że zdecydowanie pławiłam się w szerokiej gamie gatunków.
Zatrzymałam się na chwilę i oparłam plecami o korę rozłożystej wierzby, delektując się kolejnymi wersami „Paradise”.
When she was just a girl
She expected a world
But it flew away from her reach
So she ran away in her sleep
And dreamed of…
„Dreamed of what?” pojawiło się w mojej głowie, jednak zaraz po tym, moja koszula zaczęła nasiąkać wilgocią. W jednej chwili odepchnęłam się od pnia i z przerażeniem stwierdziłam, że zarówno góra mojej garderoby, jak i dół są całkowicie mokre, a co za tym idzie, telefon, ukryty w kieszeni spodni, również. Wyciągnęłam słuchawki z uszu i rozejrzałam się wokół, poszukując winnego. Nie zajęło mi to długo.
Tuż obok mnie, z trawnika podnosił się właśnie szatyn, rozcierając, zapewne obolałą, głowę, siarczyście przy tym klnąc.
- Kurwa, mój sok – burknął niezadowolony, dopiero po chwili zaszczycając mnie spojrzeniem.
- Kurwa, mój telefon – odpowiedziałam, wskazując na urządzenie. Chłopak zmarszczył brwi i podszedł bliżej, nie odrywając ode mnie spojrzenia. I choć nie był to dobry moment na oględziny, musiałam przyznać, że był przystojny. Dobrze zbudowany, szerokie barki pokryte tatuażami, wyraźnie zarysowana linia szczęki i przeszywające, błękitne oczy.
- Telefon można wysuszyć, czy coś, a co ja mam zrobić, skoro straciłem sok? – zapytał, a z jego tonu nie potrafiłam wywnioskować, czy mówił na poważnie. Czy naprawdę nie dostrzegał absurdu swoich słów? Pokręciłam głową z niedowierzaniem i ruszyłam z powrotem w stronę wejścia do budynku, mając jedynie nadzieję, że typ sprzed chwili da mi święty spokój.
- Hej! No i gdzie leziesz? Mój sok! – krzyknął za mną, co skwitowałam jedynie środkowym palcem. Cudownie, oto pierwszy dzień w nowym miejscu i pierwszy obiekt nienawiści. Zapowiadało się coraz ciekawiej.
Przekręciłam klucz w zamku i po kilku sekundach znalazłam się w moim pokoju. Podeszłam do walizki i wyciągnęłam z niej pierwsze lepsze ciuchy, nie mając szczególnej ochoty na przegrzebywanie stert ubrań. Nadal ignorując dwie koleżanki, których nie zdążyłam poznać, skierowałam się do łazienki i zatrzasnęłam za sobą drzwi. Spojrzałam krytycznie na swoje odbicie, nie mając pewności, czy wielkie pomarańczowe plamy zejdą z koszuli i jeansów.
Wyszłam z pomieszczenia, ledwo powłócząc nogami. Była dopiero czternasta, a ja już odczuwałam tak wyraźne zmęczenie, że najchętniej zasnęłabym teraz i obudziła się pod koniec roku szkolnego. Zerknęłam na niesione w rękach, brudne ubrania i leżący na nich telefon, na widok którego zdecydowanie spochmurniałam jeszcze bardziej. Przy najbliższej okazji czekała mnie wizyta w sklepie elektronicznym.
Wrzuciłam brudne ciuchy do szafy, nie trudząc się nawet z ich rozwieszeniem. Moje współlokatorki najwyraźniej postanowiły opuścić nasze wspólne lokum i udać się w miejsca tylko im znane, co choć trochę poprawiło mi humor. Miałam tyle przestrzeni dla siebie. Tyle przestrzeni, by w spokoju wypakować swoje rzeczy i przeglądnąć plany budynków. Musiałam dokładnie wiedzieć, gdy co jest, głównie po to, by móc znaleźć miejsce dla siebie, co nie kwalifikowało się pod kategorię prostych zadań.
- Zmarnowałem na nią sok! – dobiegło mnie od strony korytarza. Och, cudownie, tylko jego brakowało. Ciekawe, czego mógł szukać w tych okolicach. – Wyglądała na wkurwioną – śmiech wcale nie działał na jego korzyść.
Drzwi otworzyły się z charakterystycznym skrzypnięciem i już po kilku sekundach stanęli przede mną Nikki wraz z Niall’em i szatynem, którego imienia nie znałam, choć na moje nieszczęście, miałam przyjemność „poznać”.
- Wisisz mi sok! – krzyknął, wskazując na mnie palcem. Dopiero wtedy zmarszczył brwi i rozejrzał się po pokoju, jakby czegoś szukając. – Chwila, co tu robisz?
- Mieszkam i nie, nic ci nie wiszę – odparłam, siadając na łóżku z laptopem w rękach, starając się zupełnie ignorować obecność intruza.
- To ona jest tą twoją nową lokatorką? – zapytał, przenosząc wzrok ze mnie na koleżankę. W odpowiedzi otrzymał jedynie krótkie przytaknięcie. Minęło dopiero kilka godzin od mojego przyjazdu, a już stawałam się coraz bardziej popularna, to się nazywa rozgłos! Jedyne, co mnie zastanawiało, to to, jak będzie wyglądać ich reakcja, gdy w końcu dowiedzą się, że po pijaku rozwaliłam pół szkoły wraz ze znajomymi.
- W takim razie, moja droga, jestem Louis. Chcę odzyskać swój sok do piątku. Nie masz za dużo wyjść z tej sytuacji, bowiem spędzam tu trzy czwarte swojego czasu z tą oto uroczą parką – spojrzeniem wskazał na  stojących za nim towarzyszy. Świetnie, z minuty na minutę coraz lepiej.
- Nie kupię ci żadnego soku, nic ci nie wiszę, jak już, to ty musisz mi załatwić nowy telefon – warknęłam, po czym do reszty zatopiłam się w treści jednego z portali społecznościowych. Starałam się ignorować obecność pozostałych. Nie było to jednak proste zadanie, gdy czułam na sobie spojrzenia każdego z nich. Szybko odnalazłam wśród kontaktów Brooke, jedyną z całej siódemki, z którą wciąż utrzymywałam kontakt, i wystukałam na klawiaturze wiadomość, że pewien zidiociały koleś postanowił pozbawić mnie komórki.
Mogłam udawać, że nie zwracałam na nich uwagi, że byłam do reszty zajęta pisaniem do znajomych. Inaczej; mogłabym to robić, gdyby laptop nie został zabrany z moich kolan. Szatyn przemierzył wraz z urządzeniem całe pomieszczenie, kierując się wprost do łazienki. Otworzyłam szerzej oczy, śledząc każdy jego ruch. Zanim jednak miałam szansę, by się otrząsnąć i zainterweniować, on zdążył zablokować za sobą drzwi.
Zarówno mój wzrok, jak i pozostałej dwójki, wyrażał jedynie zdziwienie. Chyba żadne z nas nie wiedziało, o co chodziło dziwnemu koledze. Co do jednego miałam pewność – coś z nim było nie tak. Pytanie tylko, co?
Po kilku, niezwykle długich minutach ciszy, w końcu dobiegł nas chrzęst zamka i szatyn wyszedł z łazienki, niosąc laptopa wprost w moje ręce. Nie wiedzieć czemu, miałam złe przeczucia co do niezamkniętej karty Facebooka.
- Miło mi cię poznać, Elizabeth, jestem Louis – posłał mi szeroki uśmiech i zamiast dłoni wyciągnął przede mnie komputer. Och, cóż za nieszablonowość.
- Chciałabym odpowiedzieć „mi również”, ale niestety nie pozwalają mi na to zaistniałe okoliczności. Musisz się pogodzić z faktem, że już za tobą nie przepadam – stwierdziłam, odbierając urządzenie z jego rąk i ironicznie unosząc kąciki ust.
Jego mina przez chwilę nie wyrażała zupełnie niczego. Dopiero po chwili przez jego twarz zaczęły przemykać kolejne emocje. Od rozbawienia po oburzenie, w międzyczasie mijając się ze zdziwieniem, może nawet lekkim szokiem. Czy rzeczywiście byłam aż tak nieprzewidywalna? Może okazałam się jedynym osobnikiem płci żeńskiej, na którego nie działał jego niewątpliwy urok osobisty? Cokolwiek to było, musiałam przyznać, że zdecydowanie polubiłam uczucie wyższości.
- I tak nie odpuszczę ci soku, kochanie – puścił mi oczko, po czym odwrócił się na pięcie i wraz z Niall’em opuścili pomieszczenie, podczas gdy mój mózg właśnie starał się przetworzyć nadmiar informacji.
„Kochanie”? Nie dość, że zniszczył jeden z najważniejszych relikwii mojego życia, to dodatkowo zachowywał się w tak arogancki i kontrowersyjny sposób? Czyli oprócz gburowatości mamy również cynizm. Świetnie, zapowiada się coraz ciekawiej.
Dźwięk nadchodzącej wiadomości skutecznie odciągnął mnie od myśli o błękitnookim. Przynajmniej na jakieś pięć sekund. Z zainteresowaniem przeniosłam wzrok na ekran laptopa, szacując w myślach, jakie szkody mógł wyrządzić w niecałe dziesięć minut, mając dostęp do mojego konta. Lista była długa, a konsekwencji z nią związanych, jeszcze więcej. Postanowiłam więc zajmować się nimi w takiej kolejności, w jakiej je zauważę.
I wtedy właśnie pojawiło się nieopisane zdziwienie, bowiem uszczerbków wcale nie było wiele. W sumie, nie było nic, co mogłoby mi na dłuższą metę jakkolwiek zaszkodzić. Znalazłam jedynie samotną wiadomość, wśród oceanu zdań wymienionych z Brooke.
„Poznałam super chłopaka, rozlał na mnie sok, ale później chyba starał się być uroczy. Możliwe, że go zaintrygowałam ”
Któż by pomyślał, że ja, zwyczajna Elizabeth Blurr, mogłabym zainteresować kogoś takiego, jak szanowny Louis. Pozostała tylko jedna kwestia – czy biedny chłopaczyna wiedział, że czasem uczucia, nawet tak przyziemne, jak ciekawość względem drugiej osoby, nie zawsze zostają odwzajemnione? Jeśli nie, zamierzałam mu to wyperswadować.

piątek, 27 marca 2015

Rozdział 1.

Wszystko zaczęło się wraz z początkiem roku szkolnego. Nie, wróć. Wszystko zaczęło się w wakacje, dokładnie mówiąc, w moje osiemnaste urodziny. Cofnijmy się więc do wieczoru szesnastego lipca dwa tysiące piętnastego roku.
Impreza rozkręcała się szybciej, niż przypuszczałam. Jako że, nie wiedzieć czemu, większość moich znajomych urodziła się w przedziale marzec-czerwiec, byłam jedną z ostatnich, która aż do tej pory nie mogła legalnie spożywać alkoholu, palić i pieprzyć się z kim popadnie i kiedy tylko mi się podobało. No dobra, do tego ostatniego aspektu byłam upoważniona już od dwóch lat, ale nigdzie mi się nie spieszyło.
Muzyka dudniła w uszach, dziesiątki spoconych ciał poruszały się na parkiecie, a wszelakie trunki, z whiskey na czele, schodziły ze stołów w zastraszającym tempie. Choć nie wiedziałam, jakim sposobem udało się zarezerwować odpowiedni termin w jednym z największych klubów w okolicy, wolałam w to nie wnikać. Najważniejsza była zabawa. Szalone tańce w niezwykłej bliskości z różnymi ludźmi, nieważne, że niektórych widziałam po raz pierwszy. Dziesiątki shotów, które raz za razem przyswajał mój organizm. Oszałamiające pocałunki, o których miałam zapomnieć, gdy tylko się obudzę. Jednak nie było czasu na rozmyślania. Nie było czasu, by zamartwiać się o konsekwencje. Liczyło się tylko tu i teraz, nikt nie dbał o to, co stanie się potem. Bo i po co? Przecież nie mieliśmy powodów do trosk. Chwilowo szczęśliwi za sprawą alkoholu, bez poczucia czasu przez przyciemnione okna, a co najgorsze – kompletnie nieprzewidywalni i nierozsądni. Czy z tak wybuchowej mieszanki może wyniknąć cokolwiek dobrego?
Ranek nadszedł zdecydowanie zbyt szybko. Uniosłam głowę, rozejrzałam się wokół, szukając wzrokiem czegoś, czego za nic nie mogłam dostrzec. Czegoś, czego postaci sama nie znałam. Szumiało mi w uszach, huczało w głowie, gardło paliło nieprzeniknionym bólem, zakwasy odczuwałam w każdej części ciała, a serce obijało się w klatce piersiowej bolesnym, zbyt wolnym rytmem. Jednak częścią, która nie podobała mi się najbardziej, był fakt, że zostałam zamknięta w jednej, wielkiej, zbiorowej ludzkiej kanapce. Do reszty obolała, wyczołgałam się spod kilku sylwetek, otrzymując niezadowolone jęki. Najwyraźniej nie tylko ja świetnie się bawiłam na swojej osiemnastce.
Jakimś sposobem udało mi się zwlec po schodach na dół. Co chwilę omiatałam wzrokiem całe otoczenie, starając się zidentyfikować budynek, w którym się znajdowałam. Niestety, nie wychodziło zbyt dobrze. Spojrzenie miałam zamglone do tego stopnia, że nie byłam w stanie odczytać niczego z porozwieszanych wszędzie obrazów i plakatów. Dopiero gdy napotkałam pierwsze okno, powoli zaczynałam uświadamiać sobie, co się działo. Nie byłam w domu. Nie byłam nawet w klubie. Och, nie, te opcje nagle stały się tak przyjemnymi perspektywami… Jednak ze wszystkich miejsc w całym mieście, impreza musiała przenieść się właśnie tutaj, w to jedno, konkretne, znienawidzone przez całe pokolenia.
Miejscowe liceum.
Dokładnie to samo, do którego uczęszczałam od dwóch lat, dokładnie to samo, które wraz z przyjaciółmi postanowiłam, lekko mówiąc, zdewastować i dokładnie to samo, które przez pijackie wybryki, musiałam opuścić. I to właśnie ta jedna, niefortunna sytuacja sprawiła, że zostałam zmuszona do przeprowadzki. Zresztą, nie tylko ja. Za mną posypała się cała, kilkuosobowa struktura społecznościowa, łańcuch, który tworzył się samodzielnie od dnia, w którym poznaliśmy się wiele lat wcześniej. Przeze mnie wszystko stało się tylko niewiele znaczącym wspomnieniem, dodatkowo niezbyt przyjemnym. Cała nasza grupa, składająca się z ośmiu osób została pozbawiona możliwości na dalszą edukację w naszym niewielkim miasteczku. Opinia na temat każdego rozchodziła się tam szybciej, niż gdziekolwiek indziej i po niecałych dwudziestu czterech godzinach, wszyscy wiedzieli o włamaniu do budynku szkoły.
Oczywistym było, że nasze perspektywy na przyszłość stanęły pod znakiem zapytania. Musieliśmy zmienić wszystko, co do jednego szczegółu, a co za tym idzie, nadeszły rozstania. Te smutne oraz te, które przyjęliśmy nieco lepiej. W tamtym momencie cieszyłam się, że to zawsze ja odstawałam najbardziej od naszej grupki. Siedmioro bogatych dzieciaków, nurzających się w morzu pieniędzy swoich rodziców i ja, jako jedyna z całej ósemki mniej zamożna, zawsze gorzej ubrana, z rozdwojonymi końcówkami, zazwyczaj ukrytymi w koku. Może nie byłam jedną z typowych „lasek”, z jakimi się zadawałam, jednak nadrabiałam inteligencją. Nie uważałam się za wybitną, ale z czystym sumieniem mogłam stwierdzić, że od zawsze to ja uchodziłam za tą najmądrzejszą z całego grona.
I ot cała historia, dlaczego znalazłam się w liceum Woodside. Londyński internat, nowy podział zajęć, nowe znajomości, nowy start. Szkoda tylko, że bez czystej karty. Bursa mieszana przywitała mnie tysiącem nieprzychylnych, kpiących spojrzeń. W końcu, jak inaczej patrzeć na nową? Niepozorną, wyróżniającą się w tłumie jedynie za sprawą ciągniętych za sobą walizek. Wolnym krokiem przemierzającą kolejne korytarze, w poszukiwaniu pokoju numer 310. Bure włosy upięte w wysokiego kucyka, okulary przeciwsłoneczne na czubku głowy, na twarzy niewielka ilość makijażu, głównie w celu podkreślenia dużych, niemal czarnych oczu, które błądziły kolejno po wszystkich ścianach do telefonu, z którego w słuchawkach rozbrzmiewała jedna z jej ulubionych piosenek, „Everything’s not lost”, autorstwa, jakże ubóstwianego przez nią Coldplay. Tak, to właśnie ja. Typowa szara myszka.
Stanęłam przed drewnianymi, niegdyś bogato żłobionymi, dziś po prostu pomazanymi i zniszczonymi, czy to za sprawą czasu, czy młodzieży, drzwiami ze sceptycznym nastawieniem. Wiedziałam, że za nimi czekają na mnie trzy współlokatorki. Cztery dziewczyny zamknięte w niewielkiej przestrzeni? To nie miało prawa na jakikolwiek dobry rozwój.
Zebrałam się w sobie i podniosłam rękę, aby nacisnąć nagle, gdy ta nagle ustąpiła spod mojej dłoni. Ze zdziwieniem podniosłam wzrok, momentalnie napotykając rozbiegane, brązowe tęczówki. Zaraz po nich moją uwagę przyciągnęły długie, lekko falowane włosy w kolorze ciemnego blondu, a po dokładniejszym spojrzeniu zauważyłam również niemal nieskazitelną cerę z kilkoma piegami u nasady nosa. Przechyliła delikatnie głowę i z czymś na kształt mieszaniny konsternacji ze zdziwieniem, zlustrowała mnie wzrokiem.
- Ty musisz być E… - zacięła się na chwilę, z uchylonymi ustami próbując sobie przypomnieć moje imię. – Ella?
- Elizabeth – poprawiłam ją z uśmiechem. Pstryknęła palcami i pokiwała głową, jakby chciała powiedzieć, że dokładnie to miała na myśli – Ale tak na dobrą sprawę, Ellie – dodałam szybko, zdając sobie sprawę, że nie przepadam za pełną formą. Rzadko kiedy ktoś zwracał się do mnie w ten sposób, zazwyczaj byli to rodzice, choć nawet oni preferowali zdrobnienia. Z ich strony najczęściej usłyszeć mogłam „Lizzy”.
- Nikki – wysunęła dłoń w moją stronę. Bez zawahania oddałam uścisk i zanim zdążyłam jakkolwiek zareagować, zostałam wciągnięta do pokoju. Pozostałe dwie pary oczu spoczęły na mnie, taksując mnie z góry na dół. Wprost wspaniale.
- Szafa po Natalie jest wolna, przeniosła się gdzie indziej, chyba z nami nie wytrzymała, wypakuj tam swoje rzeczy i czuj się jak w domu. Ach, no właśnie, jeszcze jedno, klucze leżą na twojej szafce, zajmujesz łóżko z prawej i pamiętaj, do łazienki mamy rozpiskę. Chwilowo czy też nie, jesteś najniżej w hierarchii, więc jesteś ostatnia, chyba, że któraś z nas przegapi swoją kolej, co, tak na dobrą sprawę, jest bardzo prawdopodobne – wypaliła na jednym wdechu, a mi chwilę zajęło przyswojenie treści jej słowotoku. Skwitowałam wszystko niewyraźnym „okej” i nieśmiało pociągnęłam za sobą bagaże. Czyli wcześniej wspomniana Natalie miała ich dość… Cóż, może i mnie czeka podobny los. Choć patrząc po całokształcie, Nikki wydawała się całkiem sympatyczna. Może chwilami ciężko było ją zrozumieć, jednak nie zdążyła szczególnie mnie zniechęcić. Pozostała kwestia pozostałych dwóch współlokatorek, które jak dotąd nawet nie pokusiły się wstać z miejsca.
- Ni! – rozległ się ryk gdzieś z korytarza. – Nowa na dzielni, trzeba sprawdzić jakie chuchro znowu przy… - zawiesił głos, gdy tylko przekroczył próg pomieszczenia. Blondyn ściągnął okulary przeciwsłoneczne z nosa, odsłaniając błękitne tęczówki. Omiótł mnie spojrzeniem, zatrzymując je przelotnie na moim dekolcie. Przedstawienie czas zacząć.
Posłałam w jego kierunku nikły uśmiech i sięgnęłam po pęk kluczy z szafki.
- Idę się rozejrzeć – mruknęłam w stronę jak dotąd jedynej znanej mi dziewczyny i bez zbędnych ceregieli minęłam nastolatka w drzwiach, na powrót umieszczając słuchawki w uszach.
- Niall, mi również miło! – wrzasnął za mną, tuż przed pierwszymi słowami „Hurts like Heaven”.

wtorek, 24 marca 2015

Prolog

Chyba każdy kocha skomplikowane historie miłosne. Takie, w których pełno potknięć, problemów, sporów i komplikacji. Czasem można by się zastanowić, co takiego w nich widzimy? Ten właśnie temat mnie nurtuje. Co jest w tych wszystkich zagmatwanych opowieściach, od których aż roi się w każdym zakamarku księgarni, bibliotek publicznych, czy też domowych, Internetu, a nawet naszej podświadomości?
Właśnie w tym ostatnim podpunkcie ukrywa się cała prawda. To tam, znajduje się odpowiedź na pytanie, dlaczego tak bardzo lubimy czytać, oglądać i słuchać tego typu powieści. Wyjaśnienie jest bowiem proste. Powiedziałabym, że wręcz banalne. Otóż, sprawa ma się tak, że każdy z nas chciałby przeżyć tak niesamowite przygody, jakie przytrafiają się bohaterom literackim. Nie mam racji?
Możemy się do tego nie przyznawać, możemy to od siebie odpychać, ukrywać gdzieś w odmętach własnego rozumu, własnych potrzeb i pragnień. Istnieje ciekawa teoria, nieco dziwna, niekonwencjonalna i kwestionowana nie bez powodu; mitologiczna. Bowiem pewien filozof ukazał kiedyś hipotezę, że jeszcze przed poczęciem każdy człowiek posiadał cztery pary rąk, nóg oraz dwie głowy. Jednak z jakiegoś powodu, o którym, szczerze mówiąc, zdążyłam zupełnie zapomnieć, zostaliśmy podzieleni na dwie, równe części i od dnia urodzenia aż do swojej śmierci dążymy do odnalezienia naszej drugiej połówki.
Brzmi absurdalnie, nieprawdaż? Tak, sama też tak uważam. Nie zmienia to jednak faktu, że wierzę w miłość. Wierzę w przeznaczenie, karmę i inne pierdoły, którymi normalni ludzie na co dzień nie zawracają sobie głowy. I może wydaje się to nieco niedorzeczne z mojej strony, może uznacie mnie za hipokrytkę, skoro przed chwilą prawiłam o nadmiarze skomplikowanych, miłosnych historyjek, a teraz sama chcę streścić swoją. Ale cóż mogę na to poradzić? Tak się właśnie sprawy mają i mam nadzieję, że uda mi się zatrzymać lub chociażby zwolnić na chwilę zawrotne tempo waszego, wiecznie zabieganego życia. Czy mi się uda? Przekonajmy się!
Nazywam się Elizabeth Blurr. Mam osiemnaście lat i pochodzę z Cheshunt – niewielkiego miasta na południe od Londynu. Nic niezwykłego, prawda?
Pozwólcie, że postaram się wyprowadzić was z częstego błędu oceniania książki po okładce.