piątek, 27 marca 2015

Rozdział 1.

Wszystko zaczęło się wraz z początkiem roku szkolnego. Nie, wróć. Wszystko zaczęło się w wakacje, dokładnie mówiąc, w moje osiemnaste urodziny. Cofnijmy się więc do wieczoru szesnastego lipca dwa tysiące piętnastego roku.
Impreza rozkręcała się szybciej, niż przypuszczałam. Jako że, nie wiedzieć czemu, większość moich znajomych urodziła się w przedziale marzec-czerwiec, byłam jedną z ostatnich, która aż do tej pory nie mogła legalnie spożywać alkoholu, palić i pieprzyć się z kim popadnie i kiedy tylko mi się podobało. No dobra, do tego ostatniego aspektu byłam upoważniona już od dwóch lat, ale nigdzie mi się nie spieszyło.
Muzyka dudniła w uszach, dziesiątki spoconych ciał poruszały się na parkiecie, a wszelakie trunki, z whiskey na czele, schodziły ze stołów w zastraszającym tempie. Choć nie wiedziałam, jakim sposobem udało się zarezerwować odpowiedni termin w jednym z największych klubów w okolicy, wolałam w to nie wnikać. Najważniejsza była zabawa. Szalone tańce w niezwykłej bliskości z różnymi ludźmi, nieważne, że niektórych widziałam po raz pierwszy. Dziesiątki shotów, które raz za razem przyswajał mój organizm. Oszałamiające pocałunki, o których miałam zapomnieć, gdy tylko się obudzę. Jednak nie było czasu na rozmyślania. Nie było czasu, by zamartwiać się o konsekwencje. Liczyło się tylko tu i teraz, nikt nie dbał o to, co stanie się potem. Bo i po co? Przecież nie mieliśmy powodów do trosk. Chwilowo szczęśliwi za sprawą alkoholu, bez poczucia czasu przez przyciemnione okna, a co najgorsze – kompletnie nieprzewidywalni i nierozsądni. Czy z tak wybuchowej mieszanki może wyniknąć cokolwiek dobrego?
Ranek nadszedł zdecydowanie zbyt szybko. Uniosłam głowę, rozejrzałam się wokół, szukając wzrokiem czegoś, czego za nic nie mogłam dostrzec. Czegoś, czego postaci sama nie znałam. Szumiało mi w uszach, huczało w głowie, gardło paliło nieprzeniknionym bólem, zakwasy odczuwałam w każdej części ciała, a serce obijało się w klatce piersiowej bolesnym, zbyt wolnym rytmem. Jednak częścią, która nie podobała mi się najbardziej, był fakt, że zostałam zamknięta w jednej, wielkiej, zbiorowej ludzkiej kanapce. Do reszty obolała, wyczołgałam się spod kilku sylwetek, otrzymując niezadowolone jęki. Najwyraźniej nie tylko ja świetnie się bawiłam na swojej osiemnastce.
Jakimś sposobem udało mi się zwlec po schodach na dół. Co chwilę omiatałam wzrokiem całe otoczenie, starając się zidentyfikować budynek, w którym się znajdowałam. Niestety, nie wychodziło zbyt dobrze. Spojrzenie miałam zamglone do tego stopnia, że nie byłam w stanie odczytać niczego z porozwieszanych wszędzie obrazów i plakatów. Dopiero gdy napotkałam pierwsze okno, powoli zaczynałam uświadamiać sobie, co się działo. Nie byłam w domu. Nie byłam nawet w klubie. Och, nie, te opcje nagle stały się tak przyjemnymi perspektywami… Jednak ze wszystkich miejsc w całym mieście, impreza musiała przenieść się właśnie tutaj, w to jedno, konkretne, znienawidzone przez całe pokolenia.
Miejscowe liceum.
Dokładnie to samo, do którego uczęszczałam od dwóch lat, dokładnie to samo, które wraz z przyjaciółmi postanowiłam, lekko mówiąc, zdewastować i dokładnie to samo, które przez pijackie wybryki, musiałam opuścić. I to właśnie ta jedna, niefortunna sytuacja sprawiła, że zostałam zmuszona do przeprowadzki. Zresztą, nie tylko ja. Za mną posypała się cała, kilkuosobowa struktura społecznościowa, łańcuch, który tworzył się samodzielnie od dnia, w którym poznaliśmy się wiele lat wcześniej. Przeze mnie wszystko stało się tylko niewiele znaczącym wspomnieniem, dodatkowo niezbyt przyjemnym. Cała nasza grupa, składająca się z ośmiu osób została pozbawiona możliwości na dalszą edukację w naszym niewielkim miasteczku. Opinia na temat każdego rozchodziła się tam szybciej, niż gdziekolwiek indziej i po niecałych dwudziestu czterech godzinach, wszyscy wiedzieli o włamaniu do budynku szkoły.
Oczywistym było, że nasze perspektywy na przyszłość stanęły pod znakiem zapytania. Musieliśmy zmienić wszystko, co do jednego szczegółu, a co za tym idzie, nadeszły rozstania. Te smutne oraz te, które przyjęliśmy nieco lepiej. W tamtym momencie cieszyłam się, że to zawsze ja odstawałam najbardziej od naszej grupki. Siedmioro bogatych dzieciaków, nurzających się w morzu pieniędzy swoich rodziców i ja, jako jedyna z całej ósemki mniej zamożna, zawsze gorzej ubrana, z rozdwojonymi końcówkami, zazwyczaj ukrytymi w koku. Może nie byłam jedną z typowych „lasek”, z jakimi się zadawałam, jednak nadrabiałam inteligencją. Nie uważałam się za wybitną, ale z czystym sumieniem mogłam stwierdzić, że od zawsze to ja uchodziłam za tą najmądrzejszą z całego grona.
I ot cała historia, dlaczego znalazłam się w liceum Woodside. Londyński internat, nowy podział zajęć, nowe znajomości, nowy start. Szkoda tylko, że bez czystej karty. Bursa mieszana przywitała mnie tysiącem nieprzychylnych, kpiących spojrzeń. W końcu, jak inaczej patrzeć na nową? Niepozorną, wyróżniającą się w tłumie jedynie za sprawą ciągniętych za sobą walizek. Wolnym krokiem przemierzającą kolejne korytarze, w poszukiwaniu pokoju numer 310. Bure włosy upięte w wysokiego kucyka, okulary przeciwsłoneczne na czubku głowy, na twarzy niewielka ilość makijażu, głównie w celu podkreślenia dużych, niemal czarnych oczu, które błądziły kolejno po wszystkich ścianach do telefonu, z którego w słuchawkach rozbrzmiewała jedna z jej ulubionych piosenek, „Everything’s not lost”, autorstwa, jakże ubóstwianego przez nią Coldplay. Tak, to właśnie ja. Typowa szara myszka.
Stanęłam przed drewnianymi, niegdyś bogato żłobionymi, dziś po prostu pomazanymi i zniszczonymi, czy to za sprawą czasu, czy młodzieży, drzwiami ze sceptycznym nastawieniem. Wiedziałam, że za nimi czekają na mnie trzy współlokatorki. Cztery dziewczyny zamknięte w niewielkiej przestrzeni? To nie miało prawa na jakikolwiek dobry rozwój.
Zebrałam się w sobie i podniosłam rękę, aby nacisnąć nagle, gdy ta nagle ustąpiła spod mojej dłoni. Ze zdziwieniem podniosłam wzrok, momentalnie napotykając rozbiegane, brązowe tęczówki. Zaraz po nich moją uwagę przyciągnęły długie, lekko falowane włosy w kolorze ciemnego blondu, a po dokładniejszym spojrzeniu zauważyłam również niemal nieskazitelną cerę z kilkoma piegami u nasady nosa. Przechyliła delikatnie głowę i z czymś na kształt mieszaniny konsternacji ze zdziwieniem, zlustrowała mnie wzrokiem.
- Ty musisz być E… - zacięła się na chwilę, z uchylonymi ustami próbując sobie przypomnieć moje imię. – Ella?
- Elizabeth – poprawiłam ją z uśmiechem. Pstryknęła palcami i pokiwała głową, jakby chciała powiedzieć, że dokładnie to miała na myśli – Ale tak na dobrą sprawę, Ellie – dodałam szybko, zdając sobie sprawę, że nie przepadam za pełną formą. Rzadko kiedy ktoś zwracał się do mnie w ten sposób, zazwyczaj byli to rodzice, choć nawet oni preferowali zdrobnienia. Z ich strony najczęściej usłyszeć mogłam „Lizzy”.
- Nikki – wysunęła dłoń w moją stronę. Bez zawahania oddałam uścisk i zanim zdążyłam jakkolwiek zareagować, zostałam wciągnięta do pokoju. Pozostałe dwie pary oczu spoczęły na mnie, taksując mnie z góry na dół. Wprost wspaniale.
- Szafa po Natalie jest wolna, przeniosła się gdzie indziej, chyba z nami nie wytrzymała, wypakuj tam swoje rzeczy i czuj się jak w domu. Ach, no właśnie, jeszcze jedno, klucze leżą na twojej szafce, zajmujesz łóżko z prawej i pamiętaj, do łazienki mamy rozpiskę. Chwilowo czy też nie, jesteś najniżej w hierarchii, więc jesteś ostatnia, chyba, że któraś z nas przegapi swoją kolej, co, tak na dobrą sprawę, jest bardzo prawdopodobne – wypaliła na jednym wdechu, a mi chwilę zajęło przyswojenie treści jej słowotoku. Skwitowałam wszystko niewyraźnym „okej” i nieśmiało pociągnęłam za sobą bagaże. Czyli wcześniej wspomniana Natalie miała ich dość… Cóż, może i mnie czeka podobny los. Choć patrząc po całokształcie, Nikki wydawała się całkiem sympatyczna. Może chwilami ciężko było ją zrozumieć, jednak nie zdążyła szczególnie mnie zniechęcić. Pozostała kwestia pozostałych dwóch współlokatorek, które jak dotąd nawet nie pokusiły się wstać z miejsca.
- Ni! – rozległ się ryk gdzieś z korytarza. – Nowa na dzielni, trzeba sprawdzić jakie chuchro znowu przy… - zawiesił głos, gdy tylko przekroczył próg pomieszczenia. Blondyn ściągnął okulary przeciwsłoneczne z nosa, odsłaniając błękitne tęczówki. Omiótł mnie spojrzeniem, zatrzymując je przelotnie na moim dekolcie. Przedstawienie czas zacząć.
Posłałam w jego kierunku nikły uśmiech i sięgnęłam po pęk kluczy z szafki.
- Idę się rozejrzeć – mruknęłam w stronę jak dotąd jedynej znanej mi dziewczyny i bez zbędnych ceregieli minęłam nastolatka w drzwiach, na powrót umieszczając słuchawki w uszach.
- Niall, mi również miło! – wrzasnął za mną, tuż przed pierwszymi słowami „Hurts like Heaven”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz