poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Rozdział 1.

Wysiadłam z taksówki i automatycznie zaciągnęłam się ciężkim, miastowym powietrzem. Wsunęłam okulary między włosy, przy okazji zaczesując je do tyłu i rozejrzałam się wokół. Kamienica wyglądała dokładnie tak samo, jak poprzednim razem, gdy wraz z tatą sprawdzałam, czy wszystkie parametry zgadzały się z opisem. Trzy piętra, ściany z czerwonej cegły, czarne drzwi, czarne okna i kwiaty ustawione przy wejściu. Nikły uśmiech pojawił się na mojej twarzy, gdy odwróciłam się na pięcie, by pomóc kierowcy z moimi bagażami. Ustawiliśmy je na chodniku, zapłaciłam mężczyźnie odliczoną sumę, pożegnałam się krótkim skinieniem i raz jeszcze zerknęłam na swoje walizki. Nie było ich dużo, tylko trzy, cała reszta znajdowała się już na górze. Jakimś cudem udało mi się unieść je na raz i powolnym krokiem udałam się do swojego lokalu, który, o zgrozo, mieścił się na samej górze. Na szczęście, widok był tego wart.
Co prawda centrum nie było moją wymarzoną lokalizacją, zdecydowanie wolałam coś bardziej na uboczu, jednak to miejsce zwyczajnie mnie urzekło. Stara architektura perfekcyjnie połączona z nowoczesnymi elementami nadawała charakteru; mogłoby się wydawać, że budynek ten został wyciągnięty z dwudziestego wieku, co tylko potęgowało jego urok. Przyciągał spojrzenie, czy tego chciano, czy nie.
Odłożyłam wszystko na podłogę na klatce, by wyciągnąć klucze i otworzyć mieszkanie. Szybko uporałam się z zamkiem, przeniosłam torby do środka i zamknęłam za sobą, kilkakrotnie upewniając się, czy oby na pewno nikt z zewnątrz nie będzie w stanie tu wejść. Odetchnęłam z ulgą, po czym krzywiąc się, wykonałam kilka ruchów obolałymi od ciężaru bagaży ramionami. O niczym nie marzyłam tak bardzo, jak o chwili spokoju na balkonie. Z herbatą w rękach i książką na kolanach, dobrą muzyką w tle oraz malowniczym zachodem słońca przed sobą. Na samo wyobrażenie nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Niestety, rzeczywistość musiała we mnie uderzyć i przypomnieć, że mam ogrom rzeczy do wypakowania. Zdecydowanie nie cierpiałam przeprowadzek.
Wiedziałam, że zacząć powinnam od kuchni. Większość naczyń i sztućców została ułożona na półkach i w szufladach przez moją mamę, jednak nie zmieniało to faktu, że to w mojej gestii leżało uporządkowanie całej reszty. W końcu, skoro zamierzałam mieszkać tu przez co najmniej kolejne pięć lat mojego życia, musiałam wiedzieć co, gdzie i jak. Właśnie dlatego bez chwili zwłoki zabrałam się za przydzielanie miejsca dla każdego pojedynczego przedmiotu. Kawa tu, herbata tam, tabletki w szafce, przyprawy w szufladzie. I tak ze wszystkim, od desek do krojenia, po wykałaczki.
Po dobrych dwóch godzinach przekładania i ustawiania, wreszcie mogłam spojrzeć na swoje dzieło z daleka. Porządek zdecydowanie stał się moją nową bratnią duszą. Od jakiegoś czasu wszystko w moim życiu musiało mieć własne miejsce i, jakby na to nie patrzeć, podobał mi się ten fakt. Może czasami czułam się nieco odizolowana od wielu kwestii, jednak mimo wszystko, nie narzekałam. Nawet jeśli sprawy czasem nie układały się tak, jak powinny, wiedziałam, że w kilku ruchach byłam w stanie odzyskać nad nimi kontrolę.
Kto by pomyślał, że rzeczywiście potrafiłam zrobić coś takiego? Że faktycznie umiałam zapanować nad tym, co działo się wokół mnie. Mój „nowy styl życia" wymagał ode mnie znacznie więcej niż ten poprzedni, a mimo to przeszłam z nim do porządku dziennego, jak gdybym od zawsze egzystowała właśnie w ten sposób. Jak gdybym od zawsze miała wszystko na miejscu, dokładnie tak, jak być powinno.
Każdy w moim otoczeniu zauważył we mnie zmianę. Zresztą, nie trzeba było daleko szukać. Nie miało sensu oszukiwanie się, wmawianie sobie „to wciąż ta sama Ellie". Nie, niestety. Każdy najmniejszy szczegół został poddany tak wielu zabiegom, że sama ledwo za tym nadążałam. Czasem tęskniłam za swoim dawnym rozgardiaszem. Za tą spontanicznością, której zdecydowanie zabrakło. Każda minuta musiała mieć swoje przeznaczenie. Nie chciałam zmarnować ani chwili, choć często odnosiłam wrażenie, jakby było to jedyne, co robiłam, pozbawiając się nie tylko rozrywki i towarzystwa, ale co za tym szło, całej radości z życia. Zupełnie tak, jakbym nie potrafiła się niczym cieszyć.
W swoim zamyśleniu nie zauważyłam nawet, kiedy przysiadłam na fotelu z salonie. Prędko otrząsnęłam się, w głowie zarządzając krótką przerwę. Wciąż czując się niepewnie między, jakby na to nie spojrzeń, moimi czterema ścianami, rozsiadłam się wygodniej, odszukując pilota na kanapie obok i włączając telewizor, ustawiony na przeciwległej ścianie. Nie mając pojęcia, co mogłabym obejrzeć o tej porze, po prostu postawiłam na wieczorne wiadomości. O ile godzinę szóstą można nazwać wieczorem.
Po raz kolejny kogoś zamordowali, ktoś został pobity i okradli następne centrum handlowe. Zawsze to samo. Nieważne w jakiej dekadzie się urodziłeś, i tak dzień w dzień słyszysz to samo. Zupełnie, jakby ludzie nie potrafili uczyć się na własnych błędach.
Ze zrezygnowaniem podniosłam się z miejsca, uświadamiając sobie kolejny ważny szczegół – brak zapasów w lodówce. Wzdychając raz za razem, ubrałam buty, zgarnęłam plecak z podłogi w sypialni i wyszłam z mieszkania. Przekręciłam klucz w zamku, odwróciłam się na pięcie i zbiegłam po schodach, chcąc jak najszybciej zrobić zakupy i wrócić do swojego cichego azylu.
Włożyłam słuchawki do uszu, chcąc znaleźć jakąkolwiek przyjemność w tej wędrówce. Nie lubiłam ciszy, przynajmniej ta jedna rzecz nie uległa zmianie. Wciąż ubóstwiałam rytmy lat sześćdziesiątych, dobrego rocka, choć nie gardziłam również niektórymi odmianami popu. Przykładem było wciąż wielbione przeze mnie Coldplay, choć, niestety, jedną piosenkę z ich repertuaru omijałam szerokim łukiem. No, chyba, że akurat chciałam się rozpłakać. Tak, wtedy Charlie Brown natychmiast pojawiało się na samej górze playlisty.
W tym wypadku maszerowałam przy dźwiękach Sweet Child O'Mine, uparcie rozglądając się wokoło, starając się zapamiętać całą okolicę, choć biorąc pod uwagę, że wrześniowe słońce powoli chowało się za koronami drzew pobliskiego parku, nie było to łatwe zadanie. Moją uwagę przykuwał jedynie cudowny krajobraz, którego głównym atutem były złoto-czerwone klony posadzone przy chodniku. Kameralne kawiarenki powoli zamykano, by ustąpić miejsca knajpom i barom, których działalność zaczynała się w okolicach godziny dwudziestej. Uliczne latarnie zapalały się pomału, jedna po drugiej. Jakaś para spacerowała wolnym krokiem ze splecionymi dłońmi, jakaś dziewczyna paliła papierosa, robiąc mi tym samym niewiarygodną ochotę na własną porcję tytoniu.
Odetchnęłam z wyraźną ulgą, gdy zaraz za rogiem dostrzegłam szyld supermarketu. Uśmiech sam z siebie wstąpił na moją twarz, a ja nawet nie miałam okazji tego zarejestrować. Poczekałam, aż światło z czerwonego zmieni się na zielone i przekroczyłam jezdnię, by po chwili znaleźć się po drugiej stronie. Ruszyłam już pewniejszym krokiem w kierunku sklepu, mając nadzieję, że wszystko załatwię w zaledwie kilka minut. Nie zamierzałam wybierać się na większe zakupy, na pewno nie dziś. Byłam padnięta, choć sama nie wiedziałam czemu. Nie zrobiłam za dużo, ale zawsze istniała możliwość, że to przez lekarstwa. Coraz to nowsze tabletki czasem działały lepiej, czasem gorzej; wszystkie z tym samym celem, którego, niestety, nie udawało się im osiągnąć.
Odrzucając trapiące mnie myśli na bok, weszłam między pierwsze półki, rozglądając się za najważniejszymi rzeczami, potrzebnymi do przeżycia. Kilka produktów spożywczych na pewno potrzebowałam, lecz sama nie wiedziałam do końca, czego dokładnie. Zdarzało się, że nie odczuwałam w ogóle głodu, co zaczęło być o tyle irytujące, że choć nie chciałam zrzucić wagi, i tak się to stało. To wszystko powoli mnie przerastało. Zupełnie, jakby świat nagle zwrócił się naprzeciw mnie. Teoretycznie, musiałam dbać o siebie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, a, nie oszukujmy się, nie miałam do tego głowy.
Ekspedientka przy kasie podliczyła sumę, a ja wręczyłam jej pieniądze. Włożyłam wszystko do plecaka, otrzymałam pożegnalny uśmiech od kobiety za ladą i skierowałam się do wyjścia. Moje oczy podwoiły swoje rozmiary, gdy na zewnątrz zastałam całkowitą ciemność. W kompletnym osłupieniu wyciągnęłam z kieszeni telefon i zdenerwowałam się jeszcze bardziej, widząc, że minęła dwudziesta. Najwyraźniej zakupy zajęły mi o wiele dłużej niż się spodziewałam.
Przeklęłam w myślach, szybkim krokiem ruszając w kierunku mieszkania. Tylko... Chwila, jak to szło? Prawo? Lewo? Może prosto? Tak, zdecydowanie zgubiłam się po raz kolejny. Londyn mnie przerastał. Ulice były tak zawiłe, że zwyczajnie nie dało się między nimi odnaleźć. Wbrew rozsądkowi, postanowiłam zaufać swojemu nikłemu szczęściu i udać się tam, gdzie podpowiadał mi jakiś zmysł z tyłu głowy.
Przeszłam na drugą stronę drogi i dalej wzdłuż chodnika, by po chwili skręcić w jedną z licznych alejek. Kilka metrów prosto i utknęłam. Byłam pewna, że przechodziłam dokładnie tędy, nawet wydawało mi się, że poznawałam parę pobliskich budynków. Niestety, ludzie zgromadzeni wokół jakiegoś widowiska skutecznie odgradzali mnie od mojego domu.
Zacisnęłam palce na szelkach plecaka i bezceremonialnie zaczęłam przeciskać się przez tłum. Ktoś coś krzyczał, inny śpiewał, jeszcze inni skandowali jakieś kompletnie niezrozumiałe hasła. Zupełnie jakbym z centrum miasta trafiła w sam środek dżungli.
Przepychanie się łokciami i potrącanie kolejnych osób nic nie dawało. Wyglądało wręcz na to, że osiągnęłam efekt odwrotny do zamierzonego i byłam coraz bliżej centrum całego zamieszania, zamiast ominąć je szerokim łukiem. Muzyka się nasilała, wrzaski były coraz wyraźniejsze, a każdy wokół zdawał się mnie nie zauważać, jedynie przesuwając moje względnie drobne ciało z boku na bok. Mimo że nie chciałam się na to godzić, nie miałam żadnego wyjścia. Utknęłam tu na dobre.
- Jadą! – automatycznie zwróciłam się w stronę mężczyzny, który przekrzyczał cały tłum, stojąc na balkonie z megafonem. Zmarszczyłam brwi w kompletnej dezorientacji, jednak zanim zdążyłam jakkolwiek zareagować na dopiero przyswajane wiadomości, zgiełk przerodził się w istny chaos. Napierało na mnie coraz więcej ludzi, których masa otaczała mnie z każdej strony, nie dając możliwości na wykonanie nawet najmniejszego ruchu. Czułam się jak zwierzę w potrzasku. Dusiłam się, byłam wręcz przerażona.
Cały harmider jedynie nasilił się za sprawą ledwo słyszalnego pisku opon. Oddałabym wszystko, żeby tylko stąd uciec. Powoli docierało do mnie, co tak właściwie miało tu miejsce. Skąpo ubrane dziewczyny, tańczące w rytm zbyt głośnej muzyki, do tego schlane w cztery dupy i faceci, którzy najchętniej wykorzystaliby każdą z nich, nie trudząc się nawet, by odejść gdzieś na pobocze. Kilku organizatorów rozsianych po terenie tych przeklętych zawodów, a w samym środku zamieszania – ja. Ta, która za żadne skarby nie pragnęła się tu znaleźć. Czy potrzebne były jeszcze jakieś dowody na istnienie mojego pecha?
Gwara z chwili na chwilę rosła w jeszcze większą siłę, o ile to w ogóle możliwe. Nawet nie zarejestrowałam kiedy znalazłam się na czele jednej z większych grup, z przerażeniem wymalowanym na twarzy obserwując przebieg sytuacji. Po uśmiechu, który jeszcze kilka minut wcześniej widniał na moich ustach, nie został nawet ślad. Rozglądałam się wokół, panicznie starając się dostrzec jakiekolwiek wyjście, jednak dziesiątki ludzi skutecznie odcinały mnie od reszty cywilizacji.
Krzyki sprawiały, że moja głowa pulsowała jak oszalała i przy każdym, najmniejszym nawet ruchu wydawało mi się, że zaraz się przewrócę i zemdleję, jednak zanim to się stało, zza zakrętu wyłoniły się dwa samochody, z zawrotną prędkością pędzące w stronę całego zgromadzenia.
Czarny Dodge i bordowy Nissan przejechały przez wyznaczoną sprayem linię mety, ale nic nie wskazywało na to, że ich kierowcy zamierzali zwolnić. Radosne piski wręcz ociekały ekscytacją, gdy w jednej chwili cały tłum usunął się kilka kroków w tył, tak, że auta miały wystarczająco dużo miejsca na wyjątkowo zamaszyste hamowanie. Sama nie wiedziałam, co się stało i jakim cudem to przeżyłam, ale zdawało mi się, że ktoś odciągnął mnie w porę. Odwróciłam się za siebie, aby podziękować osobie, która pofatygowała się, by uratować moją skórę, jednak nikt nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi.
- Co to, kurwa, miało być?! – wyjątkowo głośny ryk przedarł się przez cały zgiełk. – Wygrałbym to z palcem w dupie, gdybyś nie podjeżdżał mi drogi!
- I co zamierzasz z tym zrobić? – spokojny, lekko zachrypnięty głos dotarł do moich uszu, sprawiając, że natychmiast zatrzymałam się wpół kroku, rezygnując z dalszych poszukiwań mojego „wybawiciela". Powoli obróciłam się wokół własnej osi, mając szczerą nadzieję, że mój słuch zwyczajnie szwankował. Tak, to na pewno tabletki. – Jeśli chcesz, tam jest komisariat. Śmiało, idź zgłosić domniemane oszustwo w nielegalnych wyścigach ulicznych. Na pewno przyjmą twoje zeznania z otwartymi ramionami. – Nie. Cholera, to nie żadne leki. To moja pechowa rzeczywistość.
- Aż się prosisz, żeby ci wpierdolić – syknął drugi mężczyzna, wracając na chwilę do wnętrza swojego pojazdu, tylko po to, by po kilku sekundach wyjść z niego, w dłoni trzymając broń. Zmarszczyłam brwi, przekrzywiając lekko głowę. To chyba jakieś żarty. I najwyraźniej nie było to jedynie moje zdanie, bo nie minęła minuta, kiedy ciszę przeciął donośny śmiech.
- Mam ci przypominać, że nie jesteś u siebie? Mój drogi, to Londyn, nie Glasgow. Nie ty tu rządzisz i tak się składa, że jest tu o wiele więcej moich ludzi, niż ci się wydaje – prychnął, zaczynając się rozglądać po tłumie. – On, on, on, ona... - I właśnie w tamtej chwili zielone tęczówki Stylesa zatrzymały się na mnie. Czyste zdziwienie malowało się na jego twarzy, którą w ułamku sekundy rozświetlił niebotycznych rozmiarów uśmiech. – Nawet ta pierdoła, która wygląda na małą, bezbronną idiotkę. Jeśli masz w kogoś celować, zdecyduj, w kogo.
Jak na zawołanie wszyscy wcześniej wskazani przez Harry'ego wyciągnęli broń, podczas gdy ja oglądałam całe zamieszanie z boku, starając się usunąć w cień. On nie miał mnie zauważyć. Nikt z dawnej, może nawet obecnej ekipy Louisa nie miał mnie poznać.

Dobry wieczór!
I znów przychodzę z takim opóźnieniem, mimo że obiecałam, że i na bloggera dodawać będę regularnie. Wybaczcie, straszny ze mnie leń.
W każdym razie, postaram się coś na to zaradzić. A teraz, do następnego! :)

niedziela, 13 marca 2016

Prolog

Chyba każdy z nas zna stwierdzenie, że historia lubi się powtarzać. Pytanie tylko, czy na pewno. Przecież każdy z nas się zmienia. Jesteśmy podatni na różne bodźce z zewnątrz. Wpływ na nas wywiera tak naprawdę każdy najmniejszy szczegół. W końcu, kto wie, co stałoby się, gdybyś poszedł do tej, a nie innej szkoły? Gdybyś zrezygnował z oferty pracy, która w przyszłości przyniosłaby ci światową sławę? Albo gdybyś nie znalazł się w tym jednym, konkretnym miejscu i nie poznał tej jednej, konkretnej osoby? Nigdy nie wiadomo, co czeka na nas za rogiem, więc skąd możemy wiedzieć, jak potoczy się nasze życie?
Ciekawą kwestią jest również tak zwane deja vu. Na pewno wszyscy słyszeli o tym dziwnym uczuciu, podpowiadającym nam gdzieś z tyłu głowy „hej, przecież ty już to przeżyłeś, wiesz, co się zaraz stanie". Jednak ile w nim prawdy? Skoro kiedyś ktoś oblał nas sokiem, czy powinniśmy odczuć deja vu, gdy ktoś inny wyleje na nas wódkę? Przecież to zupełnie coś innego, a jednak mózg kojarzy to z tym, co przytrafiło nam się w przeszłości. Czy to nie zaskakujące?
Stąd też w mojej głowie pojawia się pytanie; czy jeśli po wielu, naprawdę wielu zdarzeniach, wrócę w to samo miejsce i całkowitym przypadkiem, raz jeszcze natknę się na te same osoby, to powinnam czuć się tak samo, jak w przeszłości? W tym wypadku historia przecież nie zatacza koła, bo to ja jestem całkowicie inną osobą. Więc dlaczego, mimo to, mam wrażenie, że już to wszystko przeżyłam?
Po raz kolejny myślę, że świat lubi płatać figle. Kocha żartować i mieszać w najmniej oczekiwanych momentach, zupełnie, jakby Ziemia zaczęła obracać się w drugą stronę, cofając nieubłaganie płynący czas o kilka lat wstecz.
Problem, niestety, leży w tym, że nic nie jest już takie, jakie było kiedyś, a każda nasza decyzja ma inny skutek.
Dlatego też ja, Elizabeth Blurr, przychodzę tu jeszcze raz, by przedstawić, jak to wszystko potoczyło się dalej.

Dobry wieczór wszystkim! Znów tu jestem i tym razem postaram się zabawić nieco dłużej, mimo że mój czas ogranicza się do zasadniczego minimum. Obiecuję, naprawdę, tym razem obiecuję, że będę publikować codziennie, po jednym rozdziale, a jak na razie gotowe mam 33, więc lecimy od jutra :D
Kocham Was i koniecznie dajcie znać, jak się macie! x

poniedziałek, 18 stycznia 2016

Epilog

Ckliwe pożegnania nie są dla wszystkich, więc i my postanowiliśmy sobie je odpuścić. Nie było łez, choć czułem, że jeszcze nadejdą. Nie było żadnych obietnic, bo zwyczajnie ich nie potrzebowaliśmy. Wystarczył krótki pocałunek i uścisk. Wymusiłem na sobie smutny uśmiech, podobnie jak ona, po czym mogłem jedynie patrzeć, jak taksówka odjeżdżała spod mojego domu.
Schowałem twarz w dłoniach i odchyliłem głowę, za wszelką cenę starając się nie krzyczeć. Nie miało to najmniejszego sensu, i tak bym jej nie zatrzymał. Nie chciałem, żeby wyjeżdżała, ale nie zamierzałem jej powstrzymywać; nie zależało to ode mnie, w tej kwestii byłem zupełnie bezsilny.
- Przepraszam – męski głos za moimi plecami wyrwał mnie z zamyślenia. Odwróciłem się na pięcie, by stanąć przed facetem z żółtą czapką na głowie. Zmarszczyłem brwi, zerkając na tabliczkę w jego dłoniach. – Mam przesyłkę dla pani Elizabeth Blurr, zastałem ją? – zapytał, a ja miałem ochotę uderzyć się w czoło. Cudowne wyczucie czasu, naprawdę.
- Niestety, wyjechała, ale zostałem upoważniony do odbioru – wystawiłem rękę, chcąc od razu podpisać wszystkie papiery i mieć to z głowy. I tak wiedziałem, że paczka tak naprawdę była dla mnie, więc co za różnica, które z nas ją odbierze.
- A jest pan... - gestem pokazał, żebym kontynuował jego wypowiedź. Cudem pohamowałem uśmiech cisnący mi się na twarz, gdy w myślach pojawiło się jedynie stwierdzenie, że jakby na to nie spojrzeć, nigdy nie zerwaliśmy, więc w sumie...
- Jej chłopakiem – a co mi szkodzi? – Wyjechała do rodziny, wróci dopiero w przyszłym tygodniu. Spokojnie, może pan do niej zadzwonić, jeśli potrzebuje pan zapewnienia. Podać numer? Nie będzie pan musiał szukać – powiedziałem, wyciągając telefon z kieszeni.
- Chyba uwierzę na słowo. Adres i tak się zgadza. Proszę o pokwitowanie – odparł niemal od razu, kuląc się trochę na mój potok słów. Uniosłem lekko kąciki ust, odbierając od niego teczkę i długopis. Podpisałem się na wyznaczonych polach, a on niemal od razu wręczył mi pudło, którego rozmiar wprawił mnie w kompletną dezorientację.
Wydukałem pod nosem jakieś niezrozumiałe podziękowania, po czym skierowałem się do domu, podnosząc paczkę i ze zdziwieniem odkrywając, że była o wiele lżejsza niż na to wyglądała. Jeśli Ellie kupiła mi zestaw poduszek ozdobnych, na brak których narzekała w mojej sypialni, to chyba szlag mnie trafi, biorąc pod uwagę, że dostałem już trzy, od Lottie, dziadków i Nikki.
Zatrzasnąłem za sobą drzwi pokoju, stawiając przesyłkę na podłodze i przez chwilę niemo się jej przyglądając. Co teraz? Otwierać, czy może zaczekać? Ale w sumie, po co?
Z głębokim westchnieniem wyszedłem do kuchni, aby zabrać nóż. Przeszukałem kilka szuflad, a gdy w końcu znalazłem to, czego szukałem i już miałem wracać do sypialni, moją uwagę przykuła koperta, leżąca na jednym z blatów. Ze zmarszczonym czołem podszedłem bliżej, po chwili odczytując na papierze swoje imię. Już wiedziałem, że nie wróżyło to nic dobrego. Zamknąłem na kilka sekund oczy, starając się przemyśleć, czy na pewno chciałem wiedzieć, co się tam znajdowało.
Koniec końców chwyciłem kopertę i obracając ją między palcami udałem się z powrotem do pokoju. Po raz kolejny trzasnąłem drzwiami i kucnąłem przy pudle, natychmiast zaczynając rozcinać taśmy. Kilka minut i po krzyku, a przynajmniej tak mi się wydawało, dopóki nie zobaczyłem kolejnego opakowania. Z tym, że w tym wypadku określało ono jasny kształt i... Jasna cholera.
Bez namysłu chwyciłem kopertę, mając nadzieję, że w środku znajdę coś, co wytłumaczy mi, o co w tym chodziło. Przecież... Gitara to spory koszt, a co dopiero taka. Nietrudno zauważyć naszywki producenta na futerale. Ellie oszalała.
Rozerwałem papier tylko po to, by po chwili w moich rękach, znalazła się zapisana wyjątkowo starannym pismem kartka. Usiadłem na łóżku, bojąc się, że podczas czytania tego wszystkiego, zwyczajnie stracę równowagę.

Lou,

Nie wiem, kto w tych czasach pisze listy, ale przecież oboje w jakimś stopniu odchodzimy od norm i doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że my nie jesteśmy „wszyscy". Nawet nie wiesz, ile trudu zadałam sobie, żeby móc to napisać. Cały czas jesteś gdzieś koło mnie, co, nie myśl sobie, bardzo mi się podoba, bo wiem, że będę za Tobą cholernie tęsknić. Pierdolona edukacja.

W każdym razie, nie piszę, żeby narzekać. Chcę raczej o coś poprosić i wykorzystam tą chwilę, którą załatwiła mi Twoja babcia, wysyłając Cię na zakupy. Podziękuję jej później.
Choć cały czas mam nadzieję, że mój prezent dla Ciebie dotrze, kiedy jeszcze tu będę, to jednak mimo wszystko wolę się ubezpieczyć i powiedzieć to wszystko teraz, niż później żałować, że tego nie zrobiłam. Mówiłeś mi kiedyś, że grałeś, Niall też o tym wspominał. Mówił również, że, cytuję, „rozjebał swoją pierdoloną gitarę, gdy zerwał z tą suką Shantie". Nie zamierzam wnikać, kto to, sama nie wiem, ta kwestia jakoś nie jest mi konieczna do przeżycia. Z wielką chęcią z kolei dowiedziałabym się, o co chodziło z Jonathanem, ale biorąc pod uwagę, że niedługo mnie tu nie będzie, to raczej również nie jest mi już potrzebne.
Proszę jedynie, żebyś tej gitary nie rozwalił, byłabym Ci bardzo wdzięczna i z góry za to dziękuję.
I mimo że jest masa rzeczy, które chciałabym Ci powiedzieć, ujmę to po prostu tak:

Kocham Cię,
Ellie xx.

--

Także ten, jeśli chodzi o Glowing in the Dark, to by było na tyle. Przed nami jeszcze druga część, którą wstawiać będę od dziś. A teraz, lecę pisać dalej, koniecznie dajcie znać, co myślicie! xx

Rozdział 40.

Jeśli wszystko w naszym życiu, od samego początku rzeczywiście działo się z jakichś przyczyn, to osobiście chciałabym poznać każdą z nich. Chciałabym wiedzieć, dlaczego kiedy miałam siedem lat coś podkusiło mnie, żeby wspinać się po drzewach, czego wynikiem była złamana ręka. Chciałabym wiedzieć, dlaczego w wieku lat dziesięciu znów zrobiłam to samo, mimo że wiedziałam, jak mogło się to skończyć. Chętnie usłyszałabym jakieś wytłumaczenie tego, dlaczego byłam taka, a nie inna. Dlaczego nie smakowało mi espresso, skoro mój tato pijał je codziennie? Dlaczego wolałam żółty od różowego i niebieski od fioletu? Skoro rzeczywiście nic nie działo się bez przyczyny, to dlaczego niektórych rzeczy zwyczajnie nie potrafiliśmy wyjaśnić ani poprzez naukę, ani poprzez wiarę, ani w żaden inny sposób? Skoro coś większego rządzi nami wszystkimi, dlaczego pozwala nami manipulować, podejmować nam złe decyzje? Żebyśmy uczyli się na błędach? W takim razie dlaczego w tak dużej mierze nasze życie zależy od innych? W moim mniemaniu, cała ta sprawa wyglądała jak jeden wielki absurd.
Właśnie takie myśli krążyły po mojej głowie, gdy siedziałam na skraju łóżka, zawzięcie wpatrując się w telefon. Była to kolejna rzecz, na którą nie miałam najmniejszego wpływu. Wiedziałam, że dla rodziców utrzymanie mnie w londyńskim akademiku wiązało się z wieloma wyrzeczeniami. Dodajmy do tego fakt, że wcale tam nie mieszkałam, choć o tym niekoniecznie musieli wiedzieć. Jeśli była możliwość, by jakoś ich wspomóc, robiłam to, mimo że żadne z nich nie było idealne. Zresztą, kogo można by uznać za ideał? Podsumowując, powrót do domu faktycznie mógł wydać się o niebo lepszą opcją, a przynajmniej w niektórych aspektach.
- Coś się stało? – zapytał Louis, po kilku sekundach pojawiając się przy moim boku. Odwróciłam głowę i od razu tego pożałowałam, napotykając jego zatroskane spojrzenie. Wiedziałam, że nie było sensu chować przed nim tego, co nieuniknione. Wolałam powiedzieć to od razu i choć naprawdę chciałam to zrobić, nie potrafiłam. Bo pomimo, że otwierałam usta, raz za razem zamykałam je ponownie, nie mogąc wydobyć spomiędzy nich żadnego dźwięku.
Spuściłam wzrok na kolana, starając się jakoś wybrnąć ze swojej pasowej pozycji. Właśnie znalazłam się między przysłowiowym młotem a kowadłem; choćbym nie wiem, co zrobiła, i tak byłoby źle. Wynikało z tego tyle, że musiałam wybrać mniejsze zło. I dokładnie to zamierzałam uczynić, jednak nie pozwalała mi na to cholerna gula w gardle.
- Mama chciała mi tylko powiedzieć, że... - znów zawiesiłam na chwilę głos, nie wiedząc nawet, jak mogłabym ubrać to wszystko w słowa. W myślach brzmiało to tak boleśnie banalnie, jednak kiedy tylko przyszło do wypowiedzenia tego głośno, od razu traciłam cały swój animusz. Mimo wszystko, musiałam zebrać się w sobie i choć na chwilę zapomnieć o własnych odczuciach związanych z tym tematem. – Że po świętach wracam do domu – wydusiłam w końcu, automatycznie kuląc się w sobie jeszcze bardziej.
- To chyba dobrze, przyda ci się chwila odpoczynku od tego wszystkiego – powiedział, obejmując mnie ramieniem i przyciągając do siebie. Pokręciłam głową, zerkając na niego z ukosa. Uśmiechał się pokrzepiająco, jednak widząc mój niepocieszony wzrok, zmarszczył brwi, jakbym dała mu do rozwiązania jakąś wyjątkowo trudną zagadkę.
- Wyjeżdżam, Louis. Na stałe. – Echo moich słów zawisło w powietrzu, zagęszczając atmosferę panującą między naszą dwójką do takiego stopnia, że od razu zrobiło mi się duszno. Odwróciłam spojrzenie w drugą stronę, nie chcąc patrzeć na rozczarowaną minę szatyna. – Dyrektor zgodził się przyjąć całą naszą grupkę z powrotem. Ktoś go namówił, pewnie któryś z rodziców – dodałam zduszonym głosem, tak, że sama ledwie siebie słyszałam.
Czułam, jak chłopak się spina, a jego oddech staje się głębszy, jakby za wszelką cenę próbował się uspokoić, ale coś mu w tym przeszkadzało. Przetarł twarz dłonią, po chwili przeczesał włosy palcami i dopiero wtedy znów spojrzał na mnie. Omiótł mnie wzrokiem z góry na dół, przeskanował całą moją twarz z taką dokładnością, jakby chciał zapamiętać każdy jej szczegół, a na koniec zatrzymał się na moich oczach. Odetchnął głęboko, przywołując na usta delikatny uśmiech.
- Oboje doskonale wiemy, że sobie poradzisz – stwierdził, zakładając kosmyk za moje ucho. – Czy tu, czy tam, ze wszystkim dasz sobie radę, nieważne, jak bardzo popieprzone będą nasze sprawy. Nawet jeśli wyjedziesz, przypominam, że masz jeszcze tylko pół roku nauki, potem możesz się przeprowadzić gdziekolwiek chcesz, choć nie ukrywam, że najchętniej zaproponowałbym ten pokój – zaśmiał się pod nosem, czemu nie byłam w stanie nie zawtórować. Nie miałam pojęcia, jakim cudem potrafił poprawić mi humor nawet w takiej sytuacji, ale zdecydowanie mu wychodziło. – A na dodatek, gdybyś zapomniała, kocham cię. Co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości, więc w razie czego, wiesz, gdzie mnie szukać.
- Mówisz to wszystko w taki sposób, jakbym wyjeżdżała za pięć minut – mruknęłam, opierając głowę na jego ramieniu. – Nie chcę nigdzie jechać.
Louis po raz kolejny przytulił mnie do siebie, po chwili wywracając nas oboje na materac. Zaśmiałam się pod nosem, czując, jak zmęczenie ponownie mnie obezwładnia. Westchnęłam cicho, zamykając oczy i kurczowo zaciskając dłonie na bluzie chłopaka.
- Też cię kocham, Lou – szepnęłam, a po kilku minutach zasnęłam. I mimo że nie chciałam kończyć tego wszystkiego, nie przejmowałam się tym w tamtej chwili. Nie, kiedy Louis trzymał mnie przy sobie zupełnie tak, jakby bał się kiedykolwiek puścić.


Następnego ranka obudził mnie dźwięk gwałtownie unoszonych żaluzji. Otworzyłam oczy, automatycznie marszcząc brwi i podpierając się na przedramionach. Rozejrzałam się po pokoju, niemal od razu zauważając blond czuprynę. Lottie stała w miejscu z dłońmi wspartymi na biodrach, patrząc na mnie z dezaprobatą.
- Moja droga, jest południe, do tego świąteczne południe, a ja zostałam ze wszystkim kompletnie sama – wyrzuciła ręce w górę, jakby chciała podkreślić, jak bardzo ją to wszystko irytowało. – Harry wziął Dominica i uciekli z samego rana, dziadkowie wyszli na spacer i nie ma ich od kilku godzin, Niall zorganizował jakąś wycieczkę dla Nikki, sama nie wiem, o co chodzi, a Louisowi coś się stało i nad piątą wsiadł do samochodu i do tej pory nie wrócił. Jesteś moją ostatnią deską ratunku, więc, jak cię proszę, pomóż.
- Louis gdzieś pojechał? – zapytałam, automatycznie podnosząc się do pozycji siedzącej. W mojej głowie jak na zawołanie zaczęły przewijać się najróżniejsze scenariusze, co mogło się stać, skoro nie wracał do tej pory.
- Ta, ma urodziny, zawsze to robi. Najczęściej pojawia się dopiero na kolacji, w sumie, żadna nowość – westchnęła, podchodząc do łóżka, nie spuszczając ze mnie wzroku. Powoli zaczynałam bać się jej spojrzenia. Jej oczy były nawet jaśniejsze niż te należące do jej brata i z każdą sekundą coraz bardziej wydawało mi się, że przewiercają mnie na wylot.
Odepchnęłam od siebie wszystkie myśli na ten temat, ostatni raz pokręciłam głową, aby choć trochę się ocucić i wreszcie podniosłam się z miejsca. Lottie zawzięcie obserwowała każdy mój ruch, dopóki nie znalazłam się w łazience. Jednak moja chwila spokoju nie potrwała długo, bo zaraz po powrocie do sypialni, znów natrafiłam na błękitne tęczówki. Nie miałam żadnego wyjścia, po prostu musiałam się dostosować. Zresztą, jakby na to nie spojrzeć, powinnam pomóc, w końcu byłam tutaj niezapowiedzianym gościem. Czułam się trochę jak bezdomny.
Do zrobienia nie było dużo, ze wszystkim uporałyśmy się w niecałe trzy godziny. Prezenty leżały pod choinką, stół został perfekcyjnie nakryty; potrawy wyszykowane na najróżniejsze sposoby tylko czekały na kolację, która rozpocząć się miała dopiero za jakiś czas, kiedy na zewnątrz zrobi się całkiem ciemno. Im bliżej było do tego czasu, tym bardziej denerwowałyśmy się tym, co działo się z Louisem. Państwo Tomlinson zdążyli już wrócić, podobnie jak Niall, Nikki, Harry i Dominic, więc czekaliśmy jedynie na niego, a każda kolejna minuta tylko wzmagała nasz niepokój.
Na szczęście, gdy już mieliśmy wysyłać ekipę ratunkową, składającą się ze wszystkich zebranych w domu chłopców, szatyn zjawił się w salonie. Przyszedł jak gdyby nigdy nic, pocierając dłonie i po chwili chowając je w kieszeniach. Zmarszczył brwi, zauważając, że wszyscy intensywnie wpatrywaliśmy się w niego w kompletnej ciszy.
- Mam przesrane? – zapytał od niechcenia, rzucając się na kanapę pomiędzy mnie a Stylesa.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo – ku ogólnemu zdziwieniu, głos zabrała babcia Louisa, z ust której, jak dotąd, usłyszałam jedynie „dzień dobry, wesołych świąt". – Po pierwsze, wszyscy się o ciebie martwiliśmy, co ty sobie wyobrażasz, żeby w taką pogodę jeździć gdzieś po nocy?! I po drugie, znajdź synonim do słowa „przesrane". Czyżbyś zapomniał, czym jest kultura?
- Babciu, lat mam dwadzieścia dwa, nie dwanaście. – I właśnie w ten sposób zaczęła się pierwsza tego wieczoru kłótnia, która przeciągnęła się aż do połowy kolacji. Stopniowo każdy dorzucał swoje dwa grosze, co chwilę broniąc zdania to jednej, to znów drugiej strony.
Drugi konflikt został niefortunnie zapoczątkowany przez Stylesa, który nieświadomy niczego zaczął narzekać na finały ligi światowej w piłce nożnej, w której, jego zdaniem, wynik został orzeknięty zupełnie niesprawiedliwie. Przez chwilę naprawdę myślałam, że Louis zamorduje go samym spojrzeniem.
Jednak zanim doszło do jakiejś większej szkody, Niall zaczął krztusić się zupą, przyciągając uwagę wszystkich zgromadzonych przy stole. Kiedy wreszcie się uspokoił, zaczął tłumaczyć, że to przez za mocno doprawiony barszcz, co od razu spotkało się z oburzonym tonem Lottie, która, jak to ujęła, nad garami stała cały dzień i to wcale nie jej wina, że blondyn nie znał się na porządnej kuchni.
Napięta atmosfera ciągnęła się aż do końca posiłku, przez co nadszedł on szybciej, niż było zaplanowane. Jednak, tak na dobrą sprawę, nikomu to za bardzo nie przeszkadzało. Wraz z Lottie i Nikki uporałyśmy się szybko z naczyniami i wróciłyśmy do towarzystwa. No, przynajmniej taki miałyśmy zamiar, bo kiedy weszłyśmy do salonu, okazało się, że wszyscy rozbiegli się po całym domu, wcześniej zabierając wszystko spod choinki. Spojrzałyśmy po sobie z dziewczynami i bez słowa skierowałyśmy się w swoje strony.
Nie miałam najmniejszego problemu z domyśleniem się, gdzie szukać swoich rzeczy. Bez namysłu udałam się do sypialni Louisa, spodziewając się, że zastanę tam chłopaka i, na całe szczęście, nie pomyliłam się.
- Muszę cię przeprosić – mruknęłam na wstępie, zamykając za sobą drzwi. Podeszłam do szatyna, po chwili siadając obok niego na łóżku. – Twój prezent miał przyjść wczoraj, ale kurier spieprzył robotę, więc prawdopodobnie będzie dopiero pojutrze – wyjaśniłam szybko, a skrucha wymalowała się na mojej twarzy. Usłyszałam jedynie cichy śmiech, a zaraz potem zostałam przyciągnięta do ciasnego uścisku.
- Nie potrzebuję żadnych prezentów, a już na pewno nie od ciebie – stwierdził z taką powagą, jakiej chyba nigdy wcześniej u niego nie słyszałam.
- Za późno, czy tego chcesz, czy nie, wszystko jest opłacone i choćbyś nie wiem, jak się starał, kurier i tak zostawi ci to pod drzwiami – uśmiechnęłam się, unosząc dumnie głowę. Louis zmierzył mnie nieprzychylnym spojrzeniem, jakby chciał mi w ten sposób uświadomić, jak bardzo nietaktownie się zachowałam. Niestety, mimo jego starań, ja i tak nie żałowałam żadnej z podjętych decyzji, a już na pewno nie tej, dotyczącej kupna gitary.
- W każdym razie, zanim przejdziemy do otwierania tego wszystkiego – wskazał na niewielką kupkę różnych pakunków – to najpierw, masz otworzyć ten ode mnie. – Z tymi słowami sięgnął za siebie, po kilku sekundach wyciągając ku mnie czarne pudełko. Zmarszczyłam brwi, jednak zauważając jego naglący wzrok, z lekkim wahaniem uchyliłam wieczko.
Szczęka opadła mi bardziej niż wtedy, gdy pierwszy raz zobaczyłam garaż w całej jego okazałości. Drżącymi dłońmi chwyciłam srebrny łańcuszek, by dokładniej mu się przyjrzeć. Zawieszka w kształcie gwiazdy wykonana została z taką precyzją, że bałam się, że nie powinnam w ogóle jej trzymać. Zupełnie, jakby była ze szkła, a nie z metalu. Obróciłam ją między palcami, na jej drugiej stronie zauważając wygrawerowany napis „glow". Znów posłałam chłopakowi pytające spojrzenie, na co on odpowiedział krótkim uśmiechem.
- Zabrzmię teraz jak kompletna cipa, więc pamiętaj, że tak naprawdę ciągle jestem twardy – poruszył sugestywnie brwiami, od razu wywołując u mnie śmiech. Perwersyjny idiota. – Nieważne, po prostu, nie mogłem się powstrzymać. Ta gwiazda kojarzy mi się z tobą, bo... Bo po pierwsze, wiem aż za dobrze, że kochasz Coldplay, a „Yellow" jest jakaś taka charakterystyczna i kiedy to zobaczyłem, od razu wiedziałem, że muszę ci to kupić. A po drugie, dla mnie jesteś taką gwiazdą. Jakkolwiek to nie brzmi, jesteś wyjątkowa, zupełnie, jakbyś świeciła w ciemności i stąd właśnie to „glow". Chciałem, żebyś pamiętała, że cokolwiek się stanie, czy w przyszłości się spotkamy, czy nie, czy będziesz tu, czy gdziekolwiek indziej, dla mnie jesteś jedyna w swoim rodzaju.
Wzruszył ramionami, jakby chciał pokazać, że nie był w stanie powiedzieć nic więcej. I wcale nie musiał tego robić. Te kilka zdań wystarczyło, żeby doprowadzić mnie do płaczu. Czułam się jak idiotka, siedząc przy nim, cała się trzęsąc, nie mogąc wydusić słowa, do tego mocząc koszulkę, kiedy spadały na nią kolejne łzy, których zwyczajnie nie potrafiłam pohamować.
Chciałam zatrzymać czas właśnie w tamtym momencie. Chciałam sprawić, żeby to wszystko trwało jak najdłużej, mimo że wiedziałam, że było to niewykonalne. Patrząc na to wszystko z perspektywy czasu, żałuję. Żałuję, że po tym wszystkim musieliśmy się rozstać. Żałuję tego, że przez cały czas, który razem spędziliśmy, nie powiedziałam mu wszystkiego, co zamierzałam, że nie zadałam tylu pytań, które nieraz cisnęły mi się na usta.
Ale na pewno nie żałuję jednej rzeczy. Nie żałuję, że się w nim zakochałam, bo coś, co zaczęło się na awanturze o rozlany sok, zakończyło się najpiękniejszą przygodą, jaką przeżyłam w swoim życiu.

Rozdział 39.

Śnieg cały czas prószył za oknem, wraz ze sobą przynosząc jeszcze więcej świątecznej atmosfery. O ile w tym domu było to w ogóle możliwe. Tomlinsonowie zdecydowanie kochali Boże Narodzenie, a największą entuzjastką okazała się, o zgrozo, Lottie. Zdążyłam ją polubić, jednak chwilami miałam wątpliwości, czy na pewno powinnam. W życiu nie widziałam nikogo z takim zapasem energii i zapałem do robienia czegoś, o co nikt nie prosił. Ba! Wszyscy wręcz krzyczeli, żeby wreszcie przysiadła choćby na kilka minut i odpoczęła, ale ona nie zamierzała słuchać. Biegała w kółko, cały czas poprawiając coś na choince, zmieniając stacje telewizyjne w poszukiwaniu najbardziej znanych piosenek, dobranych specjalnie na ten okres w roku, oraz krzątając się po kuchni, z której odkąd wnieśli mnie do domu nie wydobywał się żaden inny zapach, poza ciastkami korzennymi. I niestety, to właśnie nimi wkupiła się w moje łaski.
Patrząc na nią, nawet nie myślałam o tym, co kiedyś mówił jej brat. Nie wyglądała na osobę, która potrzebowała rehabilitacji. Wręcz przeciwnie, gdyby ktoś inny powiedział mi, że ma poważne problemy zdrowotne, śmiało mogłabym go wyśmiać. Każdy starał się przemówić jej do rozsądku, odnosiłam wrażenie, że jedynie ciągłe przypominanie jej o tym, że nie powinna przeciążać pleców, wyrywało ją z jej własnego świata. Na okrągło zdawało się, że żyła we własnej, odrębnej rzeczywistości, do której żadne z nas nie miało prawa wstępu. Nawet Louis, który starał się jak mógł, by pomóc jej we wszystkim, a przynajmniej tak to wyglądało od kilku godzin, które spędziłam w ich towarzystwie. Jak najbardziej popierałam jego zaangażowanie, choć widziałam, jak rodzeństwo bezustannie irytuje się swoją wzajemną obecnością. Ona, bo chciała robić wszystko sama; on, bo nie chciał odpuścić, mimo że wiedział, że i tak jego siostra postawi na swoim. Cóż, przynajmniej mogłam doszukać się w nich masy podobieństw, a największym był ich upór.
W końcu, lekko przytłoczona całym zgiełkiem, postanowiłam odciąć się od tego wszystkiego, zaszywając się w sypialni Louisa. Wciąż nieco oszołomiona po kontakcie z rozpuszczalnikiem, odłożyłam herbatę na parapet, zgarnęłam koc z łóżka i owijając się nim szczelnie, opadłam na krzesło przy biurku. Jednym ruchem odepchnęłam się od blatu, przesuwając się na obrotowym fotelu w kierunku prostopadłej ściany. Sięgnęłam przed siebie, aby odsłonić żaluzje, po czym wyciągnęłam rękę po kubek. Ciemność w pokoju pozwalała mi na to, bym mogła dostrzec ledwo widoczne na grudniowym niebie gwiazdy. Uważnie obserwowałam, jak chmury przesuwają się po sklepieniu, co chwilę przysłaniając małe, błyszczące punkciki. Uśmiechnęłam się sama do siebie. Kochałam obserwować, co działo się na zewnątrz. Szczególnie o takiej porze, jak ta; gdy, mimo że po wyjściu na dwór można by zamarznąć w kilka minut, ja siedziałam w środku, ciesząc się cudownym widokiem. Czułam się, jakby był on przeznaczony jedynie dla mnie, nawet jeśli wiedziałam, że w tym stwierdzeniu nie dało się doszukać ani grama prawdy.
Moje wszelkie rozmyślania zostały przerwane przez zgrzyt zamka w drzwiach. Nie fatygowałam się nawet, by odwrócić się i zobaczyć, kto właściwie postanowił do mnie dołączyć. Od dobrych pięciu minut nie słyszałam kłótni, krzyków i wyzwisk, więc nie trudno było się domyślić, że osobą, której obecność czułam tuż za sobą, był Louis. Ponownie uniosłam kąciki ust, gdy delikatnym ruchem odsunął moje włosy na bok, by po chwili zetknąć swoje ciepłe wargi z moją szyją. Westchnęłam cicho, mrużąc oczy i opierając głowę na jego ramieniu.
- Tęskniłem za tobą – mruknął, przenosząc pocałunki wyżej, na linię żuchwy, aż do moich ust. Zmarszczyłam lekko brwi, zerkając na chłopaka kątem oka.
- Nie widziałeś mnie kilka godzin. Czy to naprawdę wystarczający powód, żeby inhalować mnie rozpuszczalnikiem i wywozić z hotelu? – zapytałam, na co szatyn jedynie popatrzył na mnie spode łba, odsuwając się ode mnie minimalnie. Odwrócił wzrok, nieznacznie wzruszając ramionami, jakby sprowadzał całą tą sprawę do zwyczajnej, nic niewnoszącej błahostki. – Wiesz, że gdyby nie to, że jestem strasznie zmęczona, najchętniej wykastrowałabym Harry'ego, prawda?
- Tylko jego? – Cień uśmiechu pojawił się na jego twarzy, gdy znów nachylił się w moją stronę. – Muszę się przyznać, że cała ta akcja, to głównie mój pomysł, więc jeśli już, chyba ja zasługuję na kastrację bardziej niż on.
- Nie próbuj mnie podejść, i tak nie powiem niczego, co chciałbyś usłyszeć – burknęłam, za wszelką cenę starając się powstrzymać śmiech, przez co, zapewne, brzmiałam jak duszona kura. – W każdym razie, dla ciebie coś jeszcze wymyślę. Przykładowo, nie dostaniesz prezentu, za którym łaziłam cały dzień. Ale jeśli nie dostarczą go jutro przed południem, to uduszę sprzedawcę.
- Jakiego prezentu? – zapytał, najwyraźniej starając się ukryć ciekawość pod maską groźnego tonu, który wręcz zmuszał mnie, żebym prychnęła w odpowiedzi. Szczególnie, że, niestety, nawet w ciemności zauważyłam ten błysk w jego oczach. – Ellie, poważnie, jaki prezent.
- Dowiesz się jutro, nic ci nie powiem – uśmiechnęłam się do niego, co skwitował niezadowolonym pomrukiem, a po chwili odszedł ode mnie i rzucił się na łóżko. Zaśmiałam się cicho, przekręciłam kubek w dłoniach, po czym jednym haustem wypiłam pozostałą jego zawartość.
Odrzuciłam koc na bok, odłożyłam naczynie na biurko i podeszłam do chłopaka. Nie musiałam się nawet zastanawiać nad tym, co robiłam. Od pewnego czasu czułam się przy nim tak swobodnie, że prawdopodobnie wyzbyłam się wszelkich zahamowań w jego towarzystwie. Usiadłam okrakiem na jego kolanach, aby po kilku sekundach nachylić się nad jego klatką piersiową i pozostawić całą linię pocałunków na jego skórze. Od obojczyka, do ust, w które wpiłam się bez żadnego oporu. Louis przyciągnął mnie do siebie jeszcze bardziej, likwidując jakąkolwiek przestrzeń między nami.
- Nie rób mi ochoty – szepnął, odrywając się na chwilę od moich warg, by zaczerpnąć powietrza. Uśmiechnęłam się pod nosem, całując go po raz kolejny.
- Rozochocić mogę – mruknęłam w końcu. – Z tym, że nie zaspokoję. A na pewno nie dzisiaj – dodałam, odpychając się od jego torsu i podnosząc się z miejsca. Mój krótki śmiech ponownie rozległ się w pokoju, gdy usłyszałam zbolały jęk chłopaka.
- To już mnie lepiej wykastruj – burknął, odwracając się na brzuch i chowając twarz w poduszce. Ja z kolei chwyciłam przygotowaną wcześniej bieliznę, pierwszą lepszą bluzę z szafy (szafy Louisa, rzecz jasna) i z ciuchami w rękach udałam się do łazienki.
Gorący prysznic plasował się tego wieczoru najwyżej na liście priorytetów. Był dokładnie tym, czego potrzebowałam po tylu wrażeniach, zafundowanych przez przyjaciół. Zrzuciłam z siebie ubrania, odkręciłam wodę i niemal natychmiast weszłam do kabiny. Woda w jednej chwili omiotła całe moje ciało, swoją przyjemną temperaturą rozluźniając spięte dotąd mięśnie. Przymknęłam oczy, chcąc w pełni nacieszyć się chwilą błogiego spokoju. Właśnie tego mi ostatnio brakowało. Właśnie tego brakowało nam wszystkim.
Bez przerwy odnosiłam wrażenie, że każdy miał masę problemów na głowie, a „nie chcąc mnie nimi obarczać", tylko pogłębiali moje obawy. Czułam, że coś było nie tak, jednak nie mogłam nic na to poradzić, skoro nikt nie raczył puścić pary z ust. Co najgorsze, Louis odgrywał tu kluczową rolę. Mogłam założyć się o własną rękę, że gdyby nie on, już dawno wiedziałabym, co się działo. Szczególnie, że moje kontakty z całą resztą były, o dziwo, całkiem dobre. Może poza Harrym, ale jego po prostu nie rozumiałam.
Pokręciłam gwałtownie głową, chcąc choć na chwilę odciąć się od wszystkich trapiących mnie spraw. Wsunęłam głowę pod strumień wody, wstrzymując na chwilę oddech. Musiałam znaleźć jakiś sposób, by zastąpić czymś wszelkie zmartwienia. Musiałam znaleźć jakiś temat, który mógłby odepchnąć wszystkie problemy na bok. Zupełnie, jakby ich wcale nie było; właśnie tego potrzebowałam. To był stan, który chciałam osiągnąć.
Cały haczyk polegał na tym, że kompletnie nie wiedziałam, jak się to tego zabrać. Co zrobić, aby oczyścić myśli, kiedy już nawet najlepiej sprawdzone metody zawodziły do reszty. Czułam się tak, jakbym nagle uodporniła się na każdy zewnętrzny bodziec, który na celu miał mi pomóc, a te, których dopuszczać do siebie nie chciałam, mogły uderzyć we mnie ze zdwojoną siłę. Jakby wszystko nagle zamierzało zwrócić się przeciw mnie.
Zamknęłam dopływ wody, przymknęłam powieki i wzięłam głęboki oddech. Musiałam skończyć zadręczać się byle czym. Byłam gotowa wmówić sobie, że to wszystko wina wdychanych popołudniu oparów. Czysta chemia pomieszała mi nieco w głowie, nie powinnam była się tym przejmować. I mimo że doskonale to wiedziałam, coś odgradzało te myśli od pola racjonalizmu, w którym bez najmniejszych wątpliwości należało je umieścić.
Wysuszyłam ciało ręcznikiem, którym po chwili owinęłam włosy. Założyłam bieliznę i przeciągnęłam przez głowę o kilka rozmiarów za dużą bluzę. Specyficzny zapach męskich perfum na kilka sekund przyćmił unoszącą się w powietrzu woń owocowego żelu pod prysznic, sprawiając, że mimowolnie się uśmiechnęłam.
Wyszłam z łazienki, zdejmując ręcznik z głowy. Rzuciłam go na oparcie krzesła, a sama podeszłam do łóżka, po kilku sekundach kładąc się obok Louisa, który przez dobre dwadzieścia minut mojej kąpieli nie przewrócił się nawet na drugi bok. Otworzył jedno oko, otaksował mnie spojrzeniem od góry do dołu i uniósł delikatnie kąciki ust.
- Mówiłem ci już, że ładnie ci w moich rzeczach? – zapytał, wyciągając rękę w moim kierunku i przyciągając mnie do siebie. – Powinnaś je nosić częściej.
- Bo to wcale nie tak, że spędzam w nich trzy czwarte czasu tutaj – zaśmiałam się, kręcąc nieznacznie głową. Niewiele myśląc, wtuliłam się w jego bok, kurczowo ściskając materiał jego koszulki między palcami, zupełnie, jakbym się bała, że zaraz wyślizgnie się z mojego zasięgu i nigdy więcej nie będę miała możliwości, by być tak blisko niego. – Jestem wykończona, za dużo wrażeń, jak na jeden dzień.
- Dobranoc, mała – szepnął, po chwili cmokając mnie krótko w czoło. – I przepraszam, raz jeszcze.
Uśmiechnęłam się, gdy przycisnął mnie do siebie jeszcze mocniej. Przez myśl przeszło mi, że jemu może zależeć na mnie tak samo mocno, jak mi na nim. Bo pomimo tego, że zapewniał mnie, że mnie kochał, ja wciąż nie przyjmowałam tego do siebie. Inaczej, po prostu w to nie wierzyłam.
Zamknęłam oczy i kiedy powoli zaczęłam odpływać...
- Nie – jęknęłam przeciągle, słysząc cholerne Houdini, dobiegające z mojego telefonu. Ta kobieta miała gorsze wyczucie czasu niż wszyscy ci bohaterowie w komediach, którzy zawsze wchodząc do pokoju, zastają tam swoich znajomych w dwuznacznych sytuacjach.
- Nie możesz tego zignorować?
- Louis, moja matka dzwoniła do mnie dwa razy od lipca. Za pierwszym razem chciała powiedzieć, że umarła jakaś jej ciotka, za drugim poinformowała, że przyjeżdża tego samego dnia. Wolę nie myśleć, co mogłoby się stać, gdybym rzeczywiście to zignorowała – westchnęłam, w głowie tocząc zacięty bój, czy na pewno chciałam wciskać tą pieprzoną zieloną słuchawkę. Niestety, wiedziałam, że nie miałam w tej kwestii żadnego innego rozwiązania. – Halo?
- Córuś! Mam cudowne wiadomości! – wydarła się, przekrzykując zgiełk, słyszalny w tle.
- Mamo, gdzie tak właściwie jesteś? – zapytałam, ledwo rozumiejąc jej słowa. Hałas to jedno, ale nawet przez telefon mogłam poczuć alkohol.
- Mówiłam przecież, że jedziemy w góry! W każdym razie, rozmawiałam z Arthurem! – Zmarszczyłam brwi, czekając, aż wreszcie dokończy myśl. Nie miałam pojęcia, o jakiego Arthura chodziło. – Dogadaliśmy się! Kazał ci przekazać pozdrowienia, ma na sobie tą swoją śmieszną kolorową muchę z dziwnymi cekinami! Pewnie znowu żona mu ją wciska! – zaśmiała się, kiedy ja wstrzymałam oddech.
- Mamo, co powiedział pan Clayton?
- No mówię przecież, że się dogadaliśmy! Po świętach wracasz do domu! Przyjmą cię z powrotem do szkoły! – wydarła się jeszcze głośniej niż wcześniej, a ja miałam wrażenie, że krew w jednej chwili zamarzła w moich żyłach. Po świętach miałam wrócić do domu. Za trzy dni wszystko miało wrócić do stanu, w jakim było, choć wcale tego nie chciałam.

Rozdział 38.

Louis' POV.

- Nie wierzę, że dałem się w to wciągnąć – westchnął Harry po raz, co najmniej, dziesiąty w przeciągu ostatniej godziny. Wywróciłem oczami, w duchu śmiejąc się, jak bardzo przeżywał całą tą sytuację. Nie mogłem ukryć, nie wyglądało to ciekawie. Wróć, nie wyglądało dobrze, ciekawe na pewno było. W końcu, kto oszałamia własną dziewczynę, żeby porwać ją na święta? Coraz bardziej martwiłem się o swoje własne zdrowie psychiczne. – Kiedy się obudzi, któryś z nas straci głowę i przysięgam, nie obronię cię. Wręcz przeciwnie, stary, zrzucę całą winę na ciebie.
- Przestań wreszcie rozpaczać, jakoś ją udobrucham – mruknąłem, kładąc jej bezwładne ciało na tylnej kanapie Astona. Zatrzasnąłem drzwi, jeszcze raz rozejrzałem się wokół, czy na pewno nikt nie widział, co się tu działo i usiadłem za kierownicą. Styles już siedział w środku, więc pozostało jedynie zaczekać na Dominica, który pieprzył się z zebraniem rzeczy Ellie.
- Przypomnij mi, czemu wzięliśmy go na akcję? – zapytał brunet, zwracając na siebie moją uwagę.
- Bo ktoś musi pilnować, żeby El nie spadła z kanapy. Wiesz doskonale, że jadąc ze mną nic nie jest pewne, a wolę nie przekonywać się, co to bezwładność na jej przykładzie – odparłem, odchylając głowę na zagłówku i wystukując rytm na kierownicy.
Nie trudno było się domyślić, że miałem przesrane. Już myślałem nad tym, jak tłumaczyć się przed Lizzy i co gorsza, co powie, kiedy się ocknie. Nie wątpiłem w słuszność obaw Harry'ego. Wiedziałem, że będzie wściekła, zresztą, kto by nie był? I choć miałem nadzieję, że wszystko ułoży się bez kłótni, szanse na to były nikłe, wręcz żadne.
Zerknąłem przez ramię na tylne siedzenie. Ellie wyglądała tak bezbronnie, jakby każdy najmniejszy ruch mógł ją skrzywdzić. Była delikatna i krucha, chociaż zdawałem sobie sprawę z tego, że to tylko chwilowe; że gdy tylko się obudzi, wróci do swojej zadziornej postaci, którą, bądź co bądź, kochałem. Uwielbiałem ją taką, jaka była i nie chciałem nic w niej zmieniać. W końcu trafiłem na dziewczynę, która potrafiła o siebie zadbać, a mimo to czasem potrzebowała pomocy i przyznawała się do tego. I nieważne, jak bardzo mnie czasem irytowała, była tylko moja, i nie zamieniłbym jej na żadną inną.
- Ten uśmiech nie wróży dobrze – burknął Styles, wyrywając mnie z moich rozmyślań. Przeniosłem wzrok na niego, unosząc pytająco brwi. – Chłopie, nie powinieneś się tak łatwo przywiązywać. Wiesz, że nie życzę ci źle, ale patrz, co się dzieje wokół ciebie. Skupiasz całą swoją uwagę na niej.
- Zazdrosny? – prychnąłem, w odpowiedzi otrzymując jedynie obrażony pomruk. Pokręciłem głową z westchnieniem i znów wlepiłem spojrzenie w przednią szybę.
Zamknąłem oczy, rozkoszując się, tak rzadko spotykaną ostatnimi czasy, chwilą spokoju. Z zewnątrz dobiegały jedynie szum wiatru, czyjeś pijackie śmiechy i dźwięk tłuczonych butelek. Norma, w tej okolicy. Jednak nawet nie zdążyłem się na dobre odprężyć, gdy od strony hotelu rozległ się pisk. Zmarszczyłem brwi, razem ze Stylesem popatrzyliśmy po sobie i na raz wyskoczyliśmy z samochodu, rozglądając się wokół, choć w sumie, nie było takiej potrzeby, bo źródło hałasu dało się zlokalizować bez najmniejszego problemu.
- Dominic, co ty, kurwa, wyprawiasz? – zapytałem, widząc, jak mocuje się z jakąś brunetką. Miała dziewczyna krzepę, rzucała się jak nienormalna, przez co nie mogłem powstrzymać kpiącego uśmiechu, cisnącego się na moją twarz.
- Jak to co? Miałem zabrać rzeczy Ellie, a ta idiotka wyskoczyła nagle z łazienki i zaczęła mnie wyzywać od pedofili!
- Jaka idiotka, matole?! Wydrapię ci oczy, tylko mnie puść, skończony kretynie!
- Pomóżcie mi wreszcie! Pogryzła mi całe ręce! – I w tym właśnie momencie Harry nie wytrzymał. Zaczął się wręcz zwijać ze śmiechu, łapiąc się za brzuch i zasłaniając całą twarz włosami. Ja z kolei patrzyłem na parę przede mną, zastanawiając się, któremu z nich pomoc jest bardziej potrzebna. Odpowiedź nie była trudna.
- Brooke, hej! – krzyknąłem, aby zwrócić na siebie uwagę dziewczyny, co wyszło mi lepiej, niż się spodziewałem, bo już po kilku sekundach stanęła jak wryta, mierząc mnie uważnym spojrzeniem. – Pamiętasz mnie? Jestem Louis, chłopak twojej koleżanki – posłałem jej jeden z moich firmowych uśmiechów. Przez chwilę wyglądała, jakby właśnie doznała jakiegoś olśnienia, po czym jednym ruchem wyrwała się z uścisku Dominica i podeszła do mnie.
- Miło mi cię wreszcie poznać na żywo – powiedziała, wyciągając przed siebie dłoń, którą niepewnie uścisnąłem.
- Tak właściwie, widzieliśmy się kilka razy, między innymi dziś rano – zauważyłem, na co ona jedynie pokręciła głową. Czy właśnie powiedziałem coś nie tak?
- Nieważne, gdzie jest Ellie?
- Leży w aucie – odpowiedział za mnie Styles, prostując się i przecierając twarz dłońmi. Podszedł do Dominica, obejrzał jego ręce i śmiejąc się jak nienormalny, wrócił do samochodu.
- Boże, ona potrafi zasnąć dosłownie wszędzie. W każdym razie – odwróciła się na pięcie, zarzucając włosami, przez co musiałem odchylić się do tyłu, żeby nie dostać po oczach. – Na przyszłość, pilnuj lepiej swojego kolegi. To, że wygląda na jakiegoś szemranego typa, nie znaczy, że tak też musi się zachowywać.
- Powiedziała ta, która wygląda na głupią i właśnie taka jest – odezwał się Cantle, spoglądając na dziewczynę z odrazą. – Zapisz się lepiej na kurs samoobrony. Gryząc i piszcząc niewiele zdziałasz.
- To samo mogłabym zaproponować tobie, nawet nie potrafiłeś mnie uciszyć – uśmiechnęła się w jego kierunku, mijając go w progu i wchodząc z powrotem do budynku. – Ach, jeszcze coś. Przekażcie El, że jadę wcześniejszym pociągiem.
Pokiwałem głową, a ona udała się w stronę, z której przed chwilą przywlókł ją ciemnowłosy patałach. Spojrzałem na niego, niemo pytając, jak mógł zachować się jak taka ciota. To, że dziewczyna wzrostu Ellie miała nad nim przewagę, to jedno, ale fakt, że w ogóle go tam nakryła, to całkiem coś innego. Mieliśmy załatwić wszystko po cichu, a wyszło tak, że jakaś niespełna rozumu przyjaciółka Lizzy zaczęła wydzierać się na całe gardło, alarmując pewnie pół miasta. To znaczy, zaalarmowałaby pół miasta, gdyby w tej okolicy ktoś przejmował się jakimikolwiek krzykami.
Ze zrezygnowaniem wymalowanym na twarzy okrążyłem samochód i wsiadłem z powrotem na miejscu kierowcy. Nie musiałem czekać długo, zanim obok pojawił się Styles, a Dominic upychał walizkę gdzieś z tyłu, klnąc przy tym jak opętany. Kiedy w końcu udało mu się znaleźć trochę przestrzeni dla bagażu, sam musiał wcisnąć się gdzieś obok nieprzytomnej brunetki.
Gdy tylko chłopak zatrzasnął tylne drzwi, od razu ruszyłem z podjazdu. Ciemne, puste uliczki nigdy nie plasowały się na liście moich ulubionych miejsc parkingowych. Szczególnie, kiedy samochód, którym jeździłem był wart więcej niż moje mieszkanie. Swoją drogą, chciałem wreszcie je wyremontować. Od dobrego roku stało kompletnie puste, a ja zwyczajnie nie mogłem zebrać się w sobie i czegoś z tym zrobić. Potrzebowałem przysłowiowego kopa w dupę.
Zerknąłem w lusterko i uśmiechnąłem się pod nosem, widząc, jak Dominic z obrażoną miną pilnował, żeby Ellie nie zsunęła się z kanapy. Mimo to, i tak powinien był szykować się na opierdol za trzymanie nóg na tapicerce. Nawet jeśli torba pod siedzeniem uniemożliwiała mu przybranie innej pozycji. Zaraz potem, mój wzrok powędrował na Harry'ego, który wciąż nie mógł przestać się trząść ze śmiechu, cały czas mamrocząc coś w stylu „nie wierzę, że dał się ugryźć". Tacy właśnie byli moi ludzie. Mocno nierozgarnięci, kompletnie pozbawieni wyobraźni i cholernie niezdarni w większości sytuacji. Nie miałem pojęcia, jakim cudem wciąż żyli, nie zabijając się na prostej drodze, ale szczerze, cieszyłem się, że mogłem na nich liczyć. Zawsze sobie jakoś radzili, a gdy przyszło co do czego, potrafili wesprzeć również mnie. Styles zazwyczaj poprzez agresję, ale nie mogłem winić go za to, że był lekko wybuchowy. Cantle z kolei mógł być uznany za tego od myślenia. Wszystko chciał rozwiązać polubownie i głównie dlatego trzymał się z Harrym. Nie oszukujmy się, nie dałby sobie chłopaczyna rady samodzielnie, gdyby go zaatakowali. W tej kwestii zgadzałem się z Brooke; musiałem poważnie pomyśleć nad opłaceniem mu jakiegoś kursu samoobrony.
Po kilku minutach drogi zaparkowałem na jednym z wolnych miejsc w garażu. Wysiadłem z samochodu i od razu znalazłem się przy tylnych drzwiach. Z niewielką pomocą przyjaciół wyciągnąłem Ellie na zewnątrz, po czym od razu, już samodzielnie, zaniosłem ją na górę.
- Lou, babcia pyta, gdzie trzymasz herb... - Lottie urwała w połowie słowa, widząc, że przyszedłem z dodatkowym gościem. – Błagam, powiedz, że ona tylko śpi. Albo jest nieprzytomna, cokolwiek, dopóki oddycha.
- Nie zabiłbym jej – oburzyłem się, kładąc dziewczynę na kanapie. Wyjątkowo doczekałem się reakcji z jej strony, kiedy przewróciła się na drugi bok z niewyraźnym jękiem. – Widzisz? Żyje. Obudzi się za jakieś... Dziesięć minut, tak myślę. Pytaj Harry'ego.
- Czemu ją na mnie nasyłasz? – dobiegło nas z drugiego końca pokoju. Oboje odwróciliśmy się w stronę bruneta, który właśnie wszedł do pomieszczenia i położył walizkę przy drzwiach.
- Zastanawialiśmy się, kiedy Ellie się obudzi – powiedziałem, patrząc, jak Styles otrzepuje śnieg z włosów niczym rasowy pies. Gdy wreszcie się uspokoił, wzruszył ramionami z kompletnie obojętną miną.
- To tylko rozpuszczalnik, więc znając życie za niedługo, maksymalnie piętnaście minut.
- Czekaj, jaki rozpuszczalnik – zmarszczyłem brwi, nie wiedząc do końca, o czym mówił. – Miał być chlorek. Chlorek metylenu, dokładnie to kazałem ci kupić ze specjalnym dopiskiem, żebyś tego nie spierdolił.
- Stary, co jest łatwiej dostępne, chlorowe gówno czy rozpuszczalnik?
- Co jest mniej szkodliwe, chlorowe gówno czy rozpuszczalnik?! – krzyknąłem, odpychając się od oparcia kanapy i cudem powstrzymując się od natychmiastowego uderzenia chłopaka w twarz. A właściwie, tym cudem była obecność Lottie. Gdyby nie to, nie zawahałbym się ani chwili. – Wiesz doskonale, że nie chciałem żadnych problemów, więc, do kurwy, czy choć raz nie mogłeś zrobić tego, o co cię prosiłem? Mogłeś kupić to jebane gówno w każdej aptece, sklepie chemicznym, dostałbyś to nawet w szpitalu, gdybyś się minimalnie postarał!
- Możecie się przestać wydzierać, kretyni? – przytłumiony poduszką głos skutecznie nas rozdzielił. W jednej sekundzie odwróciłem się w miejscu, by już po chwili znaleźć się na kanapie obok Ellie. Przysięgam, gdyby nie to, że się odezwała, miałbym w dupie nawet Lotts, stojącą obok. Byłem naprawdę cholernie blisko, żeby wpierdolić Harry'emu. – Głowa mnie boli. I chce mi się rzygać. Plus, czemu jestem tutaj, a nie w hotelu?
Uśmiechnąłem się lekko, słysząc typowo pretensjonalny ton. Wiedziałem, że miałem przesrane, ale w tamtym momencie zbyt cieszyłem się, że w ogóle żyje, żeby się tym przejmować. Chuj wiedział, co mógł zrobić byle jaki środek łatwopalny w rękach Harry'ego. Wróć, w jego rękach wszystko było niebezpieczne. Bogu dzięki, że Ellie wyszła z tego z twarzą. Dosłownie.
- Tak jakby nie przyjmuję odmowy. Spędzasz święta z nami i mam kompletnie gdzieś, co masz w tej kwestii do powiedzenia.
Ellie podniosła się na przedramionach i spojrzała na mnie spod lekko zmrużonych powiek.
- I nie mogłeś powiedzieć tego w normalny sposób, tylko musiałeś... Co wy mi właściwie zrobiliście? Czuję się jak naćpana – burknęła, opadając z powrotem na poduszki. Zerknąłem na bruneta z wyrzutem. Czekała mnie długa rozmowa, na którą wcale nie miałem ochoty i co gorsza, musiałem sobie z tym sam poradzić, bo Styles zachowywał się jak skończona męska ciota, uciekająca od konsekwencji zastąpienia chlorku rozpuszczalnikiem. Z drugiej strony, lepiej tym niż jakimś kwasem.

Rozdział 37.

Święta. Najpiękniejszy czas w roku? Na pewno nie dla mnie. Piosenki, które, chcąc nie chcąc, każdy znał na pamięć, kolędy, ciągła gadanina jakichś starszych pań na przystankach i ulicach pod tytułem „bo mój sąsiad nie był w kościele", ciągłe tłumy w sklepach, sprawiające, że nawet w zwykłym spożywczaku nikt nie mógł poczuć choćby minimalnej przestrzeni... Ludzie, jeden za drugim, zapominali, czym było człowieczeństwo. Zachowywali się jak zwierzęta, które wypuszczone na wolność po długim życiu w zamknięciu, odzyskiwały wszystkie swoje instynkty. Jakby od tego, który papier prezentowy wybiorą, zależał sens ich istnienia.
Jeśli o mnie chodziło, ja miałam to wszystko gdzieś. Stwierdziłam, że w tym roku odpuszczę sobie święta. Wszyscy wyjeżdżali do rodzin; wszyscy, oprócz mnie. Ja postanowiłam, że nie pojadę z rodzicami w góry, że zostanę w Londynie i cały świąteczny harmider ominę szerokim łukiem. Szkoda tylko, że moje plany miały zostać zniweczone w najbardziej perfidny sposób, jaki mógłby mi w ogóle przyjść do głowy. Nie. Wróć. Coś takiego na pewno nie przyszłoby mi do głowy. Coś takiego pojawia się jedynie w umysłach szaleńców. I Louisa.
W każdym razie, od początku. Fakt, że pewien szatyn miał urodziny w Wigilię, wcale mnie nie cieszył. Nigdy nie potrafiłam wybierać prezentów, a w tym wypadku musiałam się postarać jeszcze bardziej niż zwykle. Dla Nikki znalazłam jakąś bluzę z nadrukiem jej ulubionego zespołu, dla Nialla książkę opatrzoną tytułem „Bo po co się pocić, skoro można tyć", dla Harry'ego jakieś suplementy do włosów, dla Dominica nowa czapka, bo ostatnia została podpalona, gdy Styles wszedł do kuchni, a dla Louisa... No właśnie. Dla solenizanta wciąż nic nie miałam, mimo że do świąt został tylko jeden pieprzony dzień.
- Brooke, do jasnej cholery – mruknęłam, gdy brunetka zaciągnęła mnie do kolejnego sklepu odzieżowego. – Wiem, że kochasz zakupy i najchętniej zamiast spać, łaziłabyś w kółko i szukała wyprzedaży, ale naprawdę mam dziś ważniejsze rzeczy do zrobienia.
Kompletnie nie przemyślałam swojej decyzji, prosząc przyjaciółkę o pomoc. To zawsze kończyło się w podobny sposób – torbami wypchanymi rzeczami, których żadna z nas zupełnie nie potrzebowała. Jednak choć wiedziałam, że tym razem nie będzie inaczej, postanowiłam zaryzykować, bo w końcu, co dwie głowy, to nie jedna, tak?
- Och, nie przesadzaj. Jesteśmy tu niecałe dwie godziny, daj mi się nacieszyć londyńskimi galeriami – żachnęła się, mierząc mnie nienawistnym spojrzeniem. Wzniosłam oczy do nieba, mając ochotę uderzyć głową w coś twardego.
- Naprawdę muszę się rozejrzeć po sklepach, w których sprzedają coś poza koszulkami za kilkaset funtów – powiedziałam, na potwierdzenie swoich słów unosząc w górę byle jaki T-shirt i spoglądając na metkę. Suma dostrzegalna na kawałku kartonu przerastała wszelkie oczekiwania.
- Wiem, że prezent dla twojego chłoptasia jest ważny, ale powinnaś pomyśleć, jak będziesz wyglądać, kiedy już przyjdzie czas, żeby mu go dać. Strój to połowa sukcesu, zadbaj o to, jak wyeksponujesz cycki, to najistotniejsze – pokiwała głową z takim zapałem, że przez chwilę zastanawiałam się, jakim cudem wciąż jeszcze nie odpadła.
- Czasami, a właściwie bardzo często, staram się dojść do tego, co jest z tobą nie tak – burknęłam, chwytając z wieszaka jedną z sukienek i przykładając ją do ciała. – Co myślisz?
- Myślę, że przymierzalnie są tam, twój portfel leży gdzieś na dnie torby, a kasjerka pomoże ci to zapakować – uśmiechnęła się, popychając mnie w wyznaczonym przez siebie kierunku. Wiedziałam, że opieranie się nie miało najmniejszego sensu. I tak zawsze wychodziło tak, jak chciała ona.
Niestety, a może stety, znów miała rację. Czarna, delikatnie rozkloszowana sukienka leżała na mnie świetnie, co nie było częstym zjawiskiem. Wszystkie moje atuty, mimo że zazwyczaj nie widziałam ich zbyt wiele, zostały idealnie zaznaczone, a każdy najmniejszy detal uwydatniony w taki sposób, że nie miałam najmniejszej ochoty ściągać z siebie aksamitnego materiału.
Ostatni raz przeglądnęłam się w lustrze, ubrałam swoje ciuchy i z sukienką w dłoni wyszłam z przebieralni. Minęłam Brooke bez słowa tylko dlatego, że jak najszybciej chciałam zapłacić za swój nowy zakup. Uśmiechnęłam się do ekspedientki i podałam jej ubranie, sięgając do torebki po portfel. Odliczyłam odpowiednią sumę, zastanawiając się przy okazji, czy wystarczy mi na prezent dla Louisa, choć, na dobrą sprawę, doskonale wiedziałam, ile dokładnie będę potrzebować.
- Idziemy dalej? – zapytałam, podchodząc do brunetki od tyłu. Zmierzyła mnie wzrokiem, zatrzymując go na chwilę na trzymanej przeze mnie papierowej torbie. Uniosła lekko kąciki ust i przytaknęła ochoczo.
Kolejne minuty mijały niesamowicie wolno. Brooke mierzyła dosłownie wszystko, co choćby w najmniejszym stopniu przyciągało jej uwagę, a ja po prostu stałam jak ostatni kołek, patrząc się na swoją niezaprzeczalnie ładniejszą koleżankę. Jeśli w ogóle możliwe jest, by czuć się jak piąte koło u wozu w towarzystwie jednej osoby, to dokładnie tak to wyglądało.
Kiedy już obeszłyśmy prawdopodobnie wszystkie możliwe sklepy odzieżowe, wreszcie udaliśmy się pomiędzy inne działy. Na pierwszy ogień – kawa. Bo przecież czym byłby dzień bez porcji kofeiny? Gdy tylko opróżniliśmy filiżanki, zaciągnęłam przyjaciółkę tam, gdzie planowałam zajrzeć od samego początku.
- Sklep muzyczny? – Uniosła brew, zaplatając ramiona na piersi. – Nie dość, że rano odwiózł cię pierdolonym Mustangiem, to jeszcze lubi muzykę? Czy ty chcesz mi subtelnie zakomunikować, że za czwartym podejściem znalazłaś sobie lepszego faceta niż ja z... Dwunastoletnim doświadczeniem?
- Dwunastoletnim?
- Kochałam chłopców od zerówki, moja droga – odparła rzeczowo, podążając za mną jak cień między kolejnymi półkami, które wręcz uginały się od ilości położonych na nich skrzypiec, smyczków i futerałów.
Nie zwracając większej uwagi na paplaninę koleżanki, rozglądałam się wokół, próbując odnaleźć wzrokiem interesujący mnie dział. Teoretycznie, powinien się on rzucać w oczy; praktycznie, sklep był tak wielki, że byłam w stanie przeoczyć nawet stojący na środku fortepian. Mimo wszystko, po kilku minutach (i pytaniach skierowanych do jednego z pracowników), wreszcie znalazłyśmy cel naszej wycieczki do galerii.
- Gitara? – zapytała Brooke, skanując spojrzeniem cały dział. W odpowiedzi pokiwałam głową, od razu szukając modelu, który wypatrzyłam kilka dni wcześniej.
- Ta! – niemal pisnęłam, wskazując palcem na konkretny instrument i od razu kierując się do kas.
- Chwila! – wydarła się za mną brunetka, po kilku sekundach doganiając mnie i zatrzymując szarpnięciem za rękę. Zachwiałam się lekko, odwracając się w jej stronę ze zmarszczonymi brwiami. – Gibson? Chcesz mu kupić pierdolonego Gibsona? Kiedy stałaś się milionerką i dlaczego nic o tym nie wiem?
- Nie stałam się milionerką, mam tu rabat – odparłam znudzonym głosem, chcąc jak najszybciej dostać to, po co przyszłam.
Wytłumaczyłam sprzedawcy, o którą gitarę mi chodzi, podałam adres, na który dostarczyć mieli instrument, wpłaciłam odpowiednią sumę i w końcu mogłyśmy wyjść z galerii. Świeże, wyjątkowo mroźne powietrze przywitałam z niesamowitą aprobatą, mimo że czułam, jak powoli zamarzałam. Nie minęło nawet kilka minut, gdy zaczęłam się trząść, szczękając zębami. Zdecydowanie tęskniłam za latem.
Wraz z Brooke, ramię w ramię skierowałyśmy się na przystanek, chcąc jak najszybciej dotrzeć do hotelu. Sytuacja wyglądała co najmniej dziwnie. Biorąc pod uwagę stan pokoju w akademiku, gdy byłam tam ostatnio, stwierdziłam, że nie zamierzam zapraszać tam kogokolwiek. Odpadało również goszczenie przyjaciółki u Louisa. Po pierwsze, w moim mniemaniu zebrało się tam już wystarczająco dużo ludzi, a po drugie, nie mogłam powiedzieć, że mieszkałam wraz z nim, bo nie minęłaby godzina, a rodzice zasypaliby mnie pytaniami. Dlatego użyłam najmniej wiarygodnej wymówki, jaka przyszła mi do głowy i wmówiłam dziewczynie, że akademik jest w remoncie, więc mamy opłacone pokoje w podrzędnym hotelu na przedmieściach. Jakkolwiek absurdalnie to brzmi, ważne, że ona uwierzyła, mimo że koło nienaruszonej bursy przejeżdżałyśmy z dziesięć razy.
Z autobusu wysiadłyśmy niemal dokładnie pod lekko obdartym budynkiem, którego wyblakły szyld głosił „Felicity Hotel". Sama nie wiedziałam, co podkusiło mnie do wyboru akurat tego miejsca. Chyba brakowało mi dreszczyku emocji. Tak, to by wyjaśniało, dlaczego postanowiłam wynająć pokój, pod którego oknem kręcą się typy spod ciemnej gwiazdy.
Z ciężkim westchnieniem opadłam na łóżko, które ugięło się pod moim ciężarem i skrzypnęło tak głośno, jakby zaraz miało się złamać. Zamknęłam oczy, z całych sił starając się nie dać po sobie poznać, jak zmęczona byłam. Ostatnimi czasy mój sen ograniczał się do maksymalnie pięciu godzin i nie mogłam ukryć, że w żadnym wypadku mi się to nie podobało. Wory pod moimi oczami i wieczny rozgardiasz na głowie mówiły same za siebie, że mój tryb życia uległ nagłej, diametralnej zmianie.
- Dobrze, że wzięłam większą walizkę. Znowu musiałabym dzwonić po tatę, żeby załatwić jakiś dodatkowy transport – burknęła, po raz kolejny przepatrując swoje zakupy. Znając ją, gdy tylko wróci do domu, wpakuje wszystko na dno szafy i kompletnie zapomni o istnieniu swoich nowych zdobyczy.
- Nie wiem, po co zawsze tyle kupujesz – powiedziałam, podnosząc się na łokciach i patrząc na nią z wymalowaną na twarzy dezaprobatą. – Za każdym razem zachowujesz się jak dziecko w sklepie z zabawkami. Czegokolwiek nie zobaczysz, od razu musisz to mieć.
- Nie praw mi kazań na temat moich wydatków, skoro sama kupiłaś dzisiaj gitarę za małą fortunę – zmierzyła mnie wzrokiem od góry do dołu w taki sposób, jakbym przed chwilą zabiła jej rodziców i pogrzebała ich u siebie w ogródku. Z jednej strony nie podobało mi się odwracanie kota ogonem. W końcu, dla mnie wydanie kwoty takiego gabarytu to jednorazowa sprawa; ona przepuszczała tyle kilka razy w miesiącu. Jednak patrząc na to z innej perspektywy, wiedziałam, że poniekąd miała rację.
- Znowu wyolbrzymiasz – westchnęłam, wstając z miejsca i przenosząc moje torby z jednego końca pokoju na drugi w celu wypakowania ich zawartości do walizki. Brooke wyjeżdżała za kilka godzin, więc wolałam być spakowana, by jak najszybciej opuścić ten przeklęty hotel i wrócić do, niestety, akademika. Mimo że Louis naciskał, żebym została na święta u niego, ja wiedziałam swoje i za nic nie chciałam wpychać się na jego Wigilię. Ponoć mieli go odwiedzić dziadkowie wraz z Lottie, więc nie zamierzałam przeszkadzać w spotkaniu rodzinnym. Szczególnie, że miałam świadomość, jak rzadko się widywali.
– Może pójdziesz pod prysznic? Po pięciogodzinnym łażeniu dobrze ci to zrobi – zauważyłam, uśmiechając się lekko w stronę brunetki. Ta uniosła głowę, patrząc na mnie przez chwilę, jakby nie zrozumiała, co powiedziałam, jednak nie minęło kilka sekund, gdy pokiwała głową i zgarniając jakieś rzeczy z komody, skierowała się do łazienki, zostawiając mnie samą w pomieszczeniu.
Przysiadłam na skraju łóżka, chowając twarz w dłoniach. Czułam się dziwnie. Pierwszy raz w całym swoim życiu nie zamierzałam się spotkać z rodzicami, nie miałam nawet ochoty odwiedzić Cheshunt. Ale mimo wszystko, poniekąd brakowało mi świątecznej atmosfery, od której zawsze chciałam się odciąć. Dotknęła mnie swego rodzaju pustka, którą zdefiniować potrafiłam tylko jednym słowem.
Samotność.
Chciałam zostać sama, więc właśnie to się stało. Dlaczego więc mi to nie pasowało? To pieprzone uczucie wręcz wyżerało mnie od środka, gdy tylko zostawałam gdzieś sama na dłużej niż pięć minut.
Wyciągnęłam telefon z zamiarem zadzwonienia do Louisa. Miałam nadzieję, że będzie w stanie poświęcić mi chwilę na chociażby zwykłą rozmowę, jednak zanim zebrałam się w sobie, by wreszcie wcisnąć zieloną słuchawkę, przerwało mi pukanie do drzwi. Podniosłam się z miejsca i z cichym westchnieniem poszłam otworzyć. Nacisnęłam na klamkę i kiedy już miałam zapytać, o co chodziło, czyjeś ręce oplotły ciasno moje ramiona, a po chwili cały obraz został zasłonięty grubym materiałem. Od razu dotarł do mnie dziwny zapach, który zdawał się zabierać mi całe powietrze. Nawet w ciemności czułam, jak wszystko zaczęło wirować.
- Wesołych świąt, mała.

Rozdział 36.

Rozpakowywanie zajęło mniej czasu, niż się spodziewałam. Uporaliśmy się ze wszystkim w niecałą godzinę, co pozostawiało jeszcze kilka minut do przyjazdu rodziców. Opadłam na łóżko z głębokim westchnieniem. Louis wyszedł na chwilę na korytarz, aby wykonać kolejny telefon, a mnie nagle przytłoczyły panująca wokół cisza i ciężki zapach męskich perfum. Musiałam porozmawiać z Niallem, żeby nieco ograniczył ich stosowanie. W pokoju wietrzyło się od dobrych dwudziestu minut, a i tak nic to nie dawało. Cholernie intensywne gówno.
Pierwszy raz miałam możliwość, żeby pomyśleć nad wszystkim, co działo się w ostatnim czasie, a działo się wiele. Wciąż nie docierało do mnie wiele spraw; nie rozumiałam niektórych kwestii. Nie wiedziałam, o co chodziło z Jonathanem, dlaczego wszyscy byli wobec niego do bólu ostrożni, a wobec mnie stosowali jakiś pakt milczenia. Miałam wrażenie, że w pewnym momencie stanęłam w centrum całego zamieszania i wciąż nie odkryłam, jak się z niego wydostać. Przecież nigdy wcześniej nie mieszałam się w nic, co miało jakikolwiek związek z przestępczością. W jednej chwili uderzyło to we mnie z taką siłą, że gdyby była ona odczuwalna fizycznie, na pewno zrzuciłaby mnie z nóg. Najpierw wyścigi uliczne, potem zakłady, później narkotyki, a do tego związek z osobą zamieszaną w to wszystko w ogromnej mierze.
Co do związku... Wciąż nie miałam okazji pomyśleć nad tym, co stało się poprzedniego wieczoru. Choć w sumie, może to i lepiej. Chyba sama nie chciałam wiedzieć, do jakich wniosków bym doszła. Na pewno nie uważałam tego za błąd. Wręcz przeciwnie, miałam ochotę na powtórkę. Ten sposób przekazywania uczuć zdecydowanie stał się moim ulubionym.
- Skąd ten uśmiech? - dotarł do mnie głos chłopaka, dochodzący spod drzwi. Uniosłam się na przedramionach, aby móc na niego spojrzeć i stwierdziłam, że widok był tak samo urzekający, jak zawsze.
- Po prostu myślę - odparłam, wzruszając ramionami. Szatyn zmrużył lekko oczy, podchodząc do mnie, by po chwili nachylić się i zawisnąć dosłownie kilka centymetrów ode mnie. Przeskanował całą moją twarz, zwilżając usta językiem i po chwili zatrzymał wzrok z powrotem na moich tęczówkach.
- Zazdroszczę - mruknął, unosząc delikatnie kąciki ust. - Ja, gdy tylko staram się nad czymś myśleć, od razu mam przed oczami wczorajsze wydarzenia - dodał takim tonem, jakby starał się mnie sprowokować do przeciągnięcia tej konwersacji.
- Naprawdę? Ja się nad tym nie zastanawiałam, chyba bardziej martwi mnie sprawa z przyjazdem moich rodziców. No wiesz, czy przypadkiem nie narobisz sobie przy nich wstydu albo czy oni nie narobią wstydu mi - mówiłam jak najęta, starając się uciec od poprzedniego tematu jak najdalej. Jednak sądząc po jego minie, nie udało mi się.
- Znam jeden sposób, żeby cię odprężyć - powiedział zaraz przed tym, jak mnie pocałował. Inaczej niż zazwyczaj; początkowo delikatnie, z coraz większą pasją. Przejechał językiem po mojej wardze, niemo pytając o pozwolenie, które otrzymał po niecałej sekundzie. Nie przerywając pocałunku, podniósł się lekko, tylko po to, by chwycić za moje ręce i ułożyć je przy moich bokach, tak, że już po chwili oboje leżeliśmy w miękkiej pościeli.
Jego dłonie znalazły się pod moją bluzą, błądząc od góry do dołu po moim brzuchu, bokach, od bioder, do krawędzi stanika, nie posuwając się ani wyżej, ani niżej, jakby sam sobie ustalił jakąś niewidzialną granicę. Uśmiechnęłam się, gdy przesunął palcami wzdłuż mojego kręgosłupa w taki sposób, że byłam zmuszona wygiąć się i przylgnąć piersią do jego torsu.
I kiedy dotarł do haftek w biustonoszu, rozdzwonił się telefon. Stwierdziłam wtedy, że koniecznie musiałam zmienić dzwonek, bo wiedziałam, że od tamtej pory „Houdini" będzie mi się źle kojarzyło. Z niezadowolonym jękiem przeturlałam się na bok spod ciała chłopaka i sięgnęłam po leżącą na poduszce komórkę.
- Słucham - niemal warknęłam do telefonu, nie musząc nawet patrzeć na wyświetlacz, by wiedzieć, że dzwoni moja mama.
- Skarbie, jesteśmy już pod twoim akademikiem, możesz śmiało po nas wyjść - zaćwierkała swoim przesadnie melodyjnym głosem, sprawiając, że grymas pojawił się na mojej twarzy. Mogłam po nich wyjść! Cudownie, może powinnam podziękować za pozwolenie...
- Jasne, już wychodzę. Z której strony stoicie? - zapytałam, aby oszczędzić sobie niepotrzebnego błądzenia między rzędami aut. Zapomniałam tylko o jednym, a mianowicie o braku orientacji w terenie mojej rozmówczyni. Gdyby nie głos taty w tle, krzyczący, że znajdowali się przy południowym skrzydle, zapewne całe południe spędziłabym na szukaniu „tego miejsca zaraz przy tych małych kontenerach, naprzeciw pokoju z paskudnymi niebiesko-zielonymi zasłonami". Jaśniej się nie dało.
Razem z Louisem narzuciliśmy na siebie kurtki i ramię w ramię wyszliśmy na zewnątrz. Fala mroźnego powietrza uderzyła we mnie w jednej chwili, sprawiając, że przez całe moje ciało przeszły nieprzyjemne dreszcze. Otuliłam się mocniej szalikiem, chowając brodę w jego ciepłym materiale. Potarłam dłonie o siebie i kiedy już miałam schować je do kieszeni, jedna z nich została owinięta przez palce chłopaka. Posłałam mu nikły uśmiech rozejrzałam się wokół, szukając wzrokiem białego Mercedesa. Było to o tyle trudne zadanie, że idealnie zlewał się z całym otoczeniem. Cholerna zima.
- Elizabeth! - krzyk mojej matki przedarł się przez ścianę spadających z nieba płatków śniegu, a ja zaczęłam żałować, że nie założyłam jakiejś mniej rzucającej się w oczy kurtki. Może by mnie nie zauważyła, teraz wszystko było już stracone. Pozostało jedynie modlić się, żeby cała wizyta przebiegła w miarę bezproblemowo.
Wymusiłam na sobie fałszywy uśmiech i przyjęłam na siebie uderzenie, spowodowane powitalnym uściskiem. Mogłam poczuć, jak moje żebra uginają się pod wpływem siły kobiety. Zapowiadało się beznadziejnie, dokładnie tak, jak przewidywałam.
- Ależ się zmieniłaś! - wykrzyknęła, odsuwając się ode mnie na krok i skanując całą moją sylwetkę bacznym spojrzeniem zielonych oczu. - Znowu przytyłaś - pokręciła głową ze zrezygnowaniem. - Ale to nic, ostatnio znalazłam wspaniałą dietę, tobie też posłuży. Przydałoby się ściąć włosy, nie uważasz? Masz strasznie zniszczone końcówki. W sumie, dobrze się składa, też powinnam się przejść, farbowanie samo się nie zrobi. Zaraz coś znajdziemy i... Kim jesteś? - zwróciła się do Louisa, w końcu go zauważając. Czas zacząć przedstawienie.
- Dzień dobry pani, jestem Louis, Louis Tomlinson - powiedział z uśmiechem, nieznacznie się do nas zbliżając. Moja mama otaksowała go wzrokiem od góry do dołu, w głowie prawdopodobnie przeprowadzając swój własny rekonesans, po czym odwróciła się ponownie w moją stronę.
- Sługus, przyjaciel czy chłopak? - zapytała, nawet nie siląc się na ściszenie głosu choćby o pół tonu.
- Chłopak - Louis odezwał się za mnie, za co w duchu dziękowałam mu z całego serca. W ten sposób przyjął na siebie całą falę krytyki, która bez wątpienia miała nastąpić.
- Świetnie. Nie wyglądasz na sługusa, ale martwiłam się, że możesz być przyjacielem. Wtedy uznałabym cię za geja, no wiesz, ma geny matki, ciężko się jej oprzeć, a ty zmarnowałbyś się w roli homoseksualisty. Z taką buźką, na pewno tłumy ustawiają się w kolejkach do ciebie. Jeśli mogę spytać, czemu padło na Kopciuszka?
Szatyn wyglądał na, lekko mówiąc, zmieszanego. Chyba sam nie wiedział, co się właściwie działo. Zresztą, nic dziwnego. Po tej kobiecie nigdy nie wiadomo, czego się można było spodziewać. Skłamałabym, mówiąc, że przerosła samą siebie. Na dobrą sprawę, spodziewałam się gorszego obrotu spraw.
- Cóż - zaczął, jednak zawiesił na chwilę głos, patrząc na mnie, jakby szukał podpowiedzi. Wzruszyłam ramionami, kręcąc bezradnie głową. Już miałam przerwać całą tą propagandę, gdy Louis postanowił się jednak wysłowić. - Każdy Kopciuszek potrzebuje swojego księcia, a ja upatrzyłem sobie ten egzemplarz - odparł, zmywając pewność siebie z twarzy mojej matki i sprawiając, że moja szczęka opadła do ziemi. Miałam ochotę go przytulić, pocałować i podziękować, bo były to najpiękniejsze słowa, jakie kiedykolwiek usłyszałam i jedynym, co mnie przed tym powstrzymywało, była obecność kobiety obok.
- Łał, trafiłaś na poetę. Było szukać sportowca - burknęła, odwracając się na pięcie w kierunku, gdzie najpewniej stał tata. Korzystając z okazji, że stała do nas plecami, podeszłam do Louisa i stanęłam na palcach.
- A czy poeta potrzebuje swojego betonu? - wyszeptałam do jego ucha, by po kilku sekundach z uśmiechem znów opaść na pięty. Zwrócił głowę w moją stronę, unosząc kącik ust.
- Jak najbardziej - odparł równie cicho, ponownie chwytając mnie za rękę i pociągając delikatnie do rodziców. Westchnęłam pod nosem, jednak nie sprzeciwiłam się. W moim umyśle brzmiała jedynie myśl, że im wcześniej wszystko zaczniemy, tym szybciej będziemy mieli to za sobą.
Lekko streszczając, ojciec nie był zachwycony słysząc, że kogoś sobie znalazłam. Choć w sumie, może powinnam powiedzieć, że ktoś znalazł mnie, bo jeśli chodzi o to, kto miał w tej relacji większe przebicie, wszystko wskazywało, rzecz jasna, na Louisa. Moja urocza mamusia co chwilę zasypywała chłopaka setkami pytań na temat jego prywatnych spraw, które nie obchodziły nawet mnie, jednak dla niej wyglądały na niezbędne. Od męczących wywodów miał spokój jedynie przez niecałe dwie godziny, gdy wraz z matką udałam się do fryzjera. Nie wiedziałam, czy dobrze robiłam, zostawiając go sam na sam z moim ojcem, jednak uznałam, że prędzej wytrzyma w jego towarzystwie niż kobiety, zastanawiającej się przez dobre czterdzieści minut, czy lepiej będzie wyglądała w „miodowym złocie", czy może „złocistej pszenicy". Nawiasem mówiąc, w końcu postawiła na ciemny brąz, więc nie miałam pojęcia, na jaką cholerę w ogóle rozważała dwie poprzednie opcje.
Z naszymi towarzyszami umówiliśmy się na akademickim parkingu, przy Mercedesie rodziców. Woleliśmy nie ryzykować i nie odchodzić zbyt daleko. Znając życie, mama chciałaby przejąć dowodzenie, a z jej orientacją w okolicy, nie odnaleźlibyśmy się przez kolejny tydzień. Na szczęście, obyło się bez kłótni i zaraz po wyjściu z salonu, udałyśmy się w wyznaczone miejsce. Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy już z daleka zauważyłam śmiejących się z czegoś Louisa i tatę. Do tej pory przyprowadziłam do domu trzech chłopaków. Pierwszego wyprosił, gdy ja zaprosiłam go do swojego pokoju. Drugiemu prawie zmiażdżył dłoń, kiedy zauważył kolczyki w jego brwi i wardze. Trzeci z kolei nie wszedł nawet do domu. Jakim więc sposobem, Louis się z nim dogadywał?
- Ellie! - wykrzyknął ojciec, przerywając zaciętą pogawędkę z szatynem. Uśmiech nie schodził z jego twarzy, zmuszając mnie do rozmyślań, czy przypadkiem nie cierpły mu policzki. - Twój chłopak ma świetny gust!
Spojrzałam na Louisa, nie mając bladego pojęcia, o czym mówił mężczyzna. Chłopak napotykając mój zdezorientowany wzrok, wzruszył jedynie ramionami, poruszając bezgłośnie ustami, układając je tak, jakby chciał powiedzieć „mój urok". Przewróciłam oczami, przywołując na twarz typowy, nikły uśmiech, na który, swoją drogą, nie miałam najmniejszej ochoty. Obecność rodziców mnie, jakby to ująć... peszyła.
- Chodźmy coś zjeść - moja matka przypomniała o swojej obecności, klaskając w dłonie. - Robert, wiesz doskonale, że musimy wyjechać przed siódmą, więc musimy się trochę streszczać, jeśli chcemy zobaczyć jak najwięcej - dodała, kiwając głową w kierunku miasta.
- Więc nie zostajecie na noc? - Modliłam się w duchu, aby nie usłyszeli nadziei, tlącej się w moim głosie. Oboje spojrzeli na mnie w tym samym momencie, tata ze zmieszaniem, mama pobłażliwie. No tak, wszystko jasne, oto nadszedł czas na monolog...
- Skarbie - zaczęła, a ja w myślach powoli recytowałam ten sam scenariusz, który pojawiał się w każdej takiej sytuacji. - Wiesz doskonale, że razem z tatą marzymy, żeby spędzać z tobą jak najwięcej czasu, ale, niestety, są ważniejsze sprawy. - Na przykład zwiedzanie Londynu, dodałam w głowie, znów siląc się na uśmiech.
- Rozumiem, rozumiem - zapewniłam ją wesoło, choć w rzeczywistości mój ton drżał ze względu na nadmiar tłumionych we mnie emocji. Chciałam wykrzyczeć jej prosto w twarz, jak bardzo irytowało mnie jej egoistyczne zachowanie, jednak powstrzymałam się. Znowu. Było tak za każdym razem. Rodzice zignorowali moje nastawienie, zdawali się go w ogóle nie zauważać, jednak sprawy miały się całkiem inaczej, jeśli o Louisa chodziło. On jeden widział, że coś było nie tak, ale nie odzywał się, choć byłam pewna, że poruszy ten temat, gdy zostaniemy sami.
- Proponuję jechać na dwa auta - odezwał się chłopak, stając obok mnie. - W razie gdyby mieli państwo ochotę udać się na jakąś wycieczkę, my moglibyśmy wrócić tutaj - uśmiechnął się, wskazując gestem na akademik.
- Bez urazy, Louis, ale zanim zgodzę się, żeby moja córka wsiadła z tobą do jednego auta, muszę sprawdzić jego stan. No wiesz, nie wiadomo czym jeżdżą studenci, dobrze mieć nad tym kontrolę - słowa mojego ojca brzmiały co najmniej śmiesznie. Nie tylko ze względu na zupełnie bezpodstawną wątpliwość w stan techniczny samochodu szatyna. Louis i studia? Ciekawe, jakie jeszcze bzdury mu sprzedał.
- Oczywiście, zaparkowałem z przodu budynku - dumny uśmiech wstąpił na jego twarz, gdy odwróciliśmy się, zmierzając ku głównej bramie. Spojrzał na mnie z ukosa, przerzucając rękę przez moje ramiona i przyciągając mnie do swojego boku. - Coś musiałem wymyślić - szepnął, zupełnie, jakby wiedział, o czym myślałam. Pokręciłam zrezygnowana głową, wznosząc oczy do nieba. Czasem wątpiłam w jego zdrowy rozsądek.
Stanęliśmy przy Audi kilka sekund przed dołączeniem do nas moich rodziców. Widziałam, jak oczy mojego taty iskrzą się na widok czarnego auta. Czyżby kolejny plus do, już i tak dość długiej, listy zalet Louisa?
- Piękny samochód - wykrztusił w końcu, mrugając kilkakrotnie, w takim tempie, jakby chciał powstrzymać łzy.
- Spadek po ojcu - powiedział, klepiąc maskę. Miałam ochotę uderzyć się otwartą dłonią w twarz. Powstrzymywał mnie jedynie fakt, że mogłoby to wzbudzić jakieś podejrzenia, co do prawdziwości sprzedawanych przez chłopaka pierdół. Aż ciężko było mi uwierzyć, że moi rodzice faktycznie dali się na to nabrać. - Tak samo zresztą, jak pozostałe kilka aut i dom na przedmieściach.
- Więc jesteś jedynakiem? - zapytała mama, znów zwracając na siebie naszą uwagę.
- Nie, mam cztery siostry - odparł, uśmiechając się szeroko. - Charlotte, Felicity, Phoebe i Daisy - wyliczył na palcach, jakby sam miał problemy z zapamiętaniem ich wszystkich. W sumie, nic dziwnego. Też bym miała.
Moja mama chyba nie chciała pytać o nic więcej. Przytaknęła jedynie krótkim pomrukiem, podała nazwę restauracji, w której mieliśmy się spotkać i pociągnęła ojca w stronę ich samochodu. Zarówno ja, jak i Louis, odetchnęliśmy z ulgą, gdy tylko zniknęli za zakrętem. Ich obecność była zdecydowanie zbyt męcząca.
Z niezadowolonym jękiem podeszłam do chłopaka i wtuliłam się w jego kurtkę. Jego klatka piersiowa zawibrowała lekko, gdy zaśmiał się cicho, chowając usta w moich włosach. Objął mnie ramionami, westchnął ciężko.
- Ciągle się zastanawiam, o jakich genach mówiła twoja mama. Nie widzę żadnego podobieństwa w wyglądzie, a jeśli o zachowanie chodzi...
- Jeśli powiesz, że jestem do niej w jakimkolwiek stopniu podobna, pójdę się dzisiaj upić do jakiegoś klubu, przysięgam - burknęłam, wywołując u niego kolejną falę śmiechu.
- Chciałem raczej powiedzieć, że, na szczęście, nie przypominasz jej w ogóle, z całym szacunkiem, rzecz jasna.
- Ich tutaj nie ma, daruj sobie te uprzejmości.
- Kurwa, dziękuję, miałem tego serdecznie dość - odetchnął, kręcąc głową i przecierając twarz dłońmi. - Nie masz pojęcia, jak ciężko wytrzymać bez klęcia przez tak długo, szczególnie przy twojej matce. Bez urazy, ale ta kobieta mnie denerwuje jak ja pierdolę - mówił, cały czas nakręcając się coraz bardziej i bardziej. - Nie jestem debilem, znam tą jebaną bajkę o Kopciuszku i porównywanie cię do niej było wyjątkowo chujowe. Tak samo, jak teksty o twoim wyglądzie. Nie mówię, że twoje włosy teraz wyglądają źle, czy coś, ale lubiłem je w poprzednim stanie. Plus, nawet nie wiesz, ile kosztowało mnie powstrzymanie się przed zrobieniem jej czegoś, kiedy skomentowała twoją wagę. Jesteś za chuda, tylko spróbuj rozpatrzeć tą całą dietę, a obiecuję, że zabiorę cię na całodniową wycieczkę po McDonaldzie. W ogóle, na jakiego chuja przenosiliśmy tu to wszystko, skoro ona nawet nie raczyła zajrzeć do środka?! Co za ignorantka, aż ciężko w to uwierzyć.
Uśmiech majaczył na mojej twarzy już od połowy jego wywodu, jednak pod sam koniec nie byłam już w stanie dłużej go powstrzymywać. Szczerzyłam się jak głupi do sera, mrużąc oczy i spuszczając głowę, nie chcąc przypadkiem napotkać wzroku chłopaka. Zapewne wyglądałam jak jeden wielki, chodzący burak. Dlaczego on zawsze musiał powiedzieć coś, co wprowadzało mnie w zakłopotanie?
- Wsiadaj już do tego auta, bo jeszcze uznam, że ci na mnie zależy - zaśmiałam się, mijając go i kierując się na drugą stronę pojazdu.
Kiedy już byłam w połowie drogi, Louis chwycił za mój nadgarstek, przytrzymując mnie w miejscu, po chwili okręcając w drugą stronę i przyciągając do siebie. Kompletnie zdezorientowana wpadłam na niego, opierając się jedną dłonią o jego klatkę piersiową.
Nie zdążyłam nawet się pozbierać, gdy dwoma palcami uniósł mój podbródek i nachylił się, zostawiając na moich ustach pocałunek, który z każdą chwilą pogłębiał. Nie zamierzałam protestować. Za bardzo mi się to podobało; za bardzo to polubiłam.
- Zależy mi na tobie - wysyczał, odrywając się ode mnie na chwilę. - Zależy jak jasna cholera. - Znów złączył nasze wargi. Poddawałam się momentowi, zatracając się kompletnie w jego słowach i gestach. W tym, jak jego język raz za razem spotykał się z moim. Jak jedna z jego zimnych dłoni znalazła swoje miejsce pod moją kurtką, a druga została umieszczona na moim karku. Jak jego palce plątały moje włosy...
Nie chciałam przerywać tego, co się działo. Nie chciałam odsuwać się od niego nawet na milimetr, jednak w końcu musiałam to zrobić. Zdawało mi się, że podobnie jak ja, kompletnie stracił poczucie czasu i obowiązku, jakim obarczyli nas moi rodzice. Właściwie, obarczyli nim jego. W końcu, to on tu robił za szofera.
Choć zupełnie tego nie chciałam, przypomniałam mu, że byliśmy umówieni i klnąc pod nosem, przyznał mi rację. Domyślałam się, że wszystkie „kurwy" i „pierdolenia" wylatywały z jego ust na zapas. Doskonale wiedział, że przy moich rodzicach musiał udawać. Chciałam mu tego oszczędzić, powiedzieć, że wcale nie było potrzeby, by to robił, ale oboje wiedzieliśmy, że niestety bez tego by się nie obeszło. Louis naprzeciw konserwatystom, oto, jak się sprawy miały.
Wsiedliśmy do samochodu i niemal od razu ruszyliśmy w stronę centrum przy dźwiękach Susanne, wspólnie podśpiewując najgłośniej jak potrafiliśmy. Droga minęła zdecydowanie zbyt szybko. Nie chciałam wysiadać. W środku Audi było idealnie. Miałam ochotę na kolejne śpiewy, na pozostanie w ciepłym wnętrzu auta. Niestety, rzeczywistość pluła z góry na moje marzenia.
Wiatr rozwiał moje włosy, omiatając mnie nieprzyjemnym zimnem. Zupełnie, jakby nie wystarczał fakt, że zaraz czekał mnie obiad z rodzicami, nawet pogoda musiała mi się przeciwstawić. Cóż za urocze combo.
- Chodźmy przebrnąć przez tą farsę, mój Kopciuszku - prychnął Louis, na co ja nie mogłam się nie zaśmiać. Chłopak objął mnie ramieniem, kierując nas do restauracji. Przynajmniej tam czekało na mnie ogrzewanie.
Przy stoliku zarezerwowanym na moje nazwisko, już czekała doskonale mi znana dwójka, popijając z wolna wodę. To znaczy, mój tata na pewno pił wodę, co do mamy nie miałam pewności. Tonik? Wódka? Może czysty spirytus? Kto wie, co woziła w tych swoich termosach.
Mimo wszystko, posiłek nie przebiegał najgorzej. Wiadomo, zawsze mogło być lepiej, na przykład bez zbędnej tony pytań ze strony świeżo farbowanej brunetki. Znałam jednak jej możliwości i wiedziałam, że hamowała się jak tylko mogła. Był to chyba jeden z nielicznych powodów, dzięki którym nie wyszłam z lokalu w połowie obiadu, słysząc kolejną uwagę na temat mojej wagi.
Gdy tylko opróżniliśmy talerze, inicjatywę przejął mój ojciec. Spoglądając na swoją spitą winem żonę, zwrócił ku nas wymowny wzrok, po czym uścisnął dłoń Louisa, przyciągnął mnie do uścisku i całując oba policzki, przeprosił za zachowanie mojej matki. Pokiwałam jedynie głową, wiedząc, że nie miał na to najmniejszego wpływu. Zawsze taka była. Przesadnie przebojowa, choć z pozoru aż nadto konserwatywna. Cholerna dewotka.
Kiedy zostaliśmy sami, spojrzeliśmy z chłopakiem po sobie. Oboje wiedzieliśmy, że nic nie wyszło tak, jak wyjść miało. Całe zamieszanie z przeprowadzką poszło na marne, a ja miałam ochotę rzucić się na łóżko i zaszyć pod kołdrą tak, by nie zobaczył mnie nikt z zewnątrz. Czym sobie zasłużyłam na taką matkę? Mimo swojego wieku zachowywała się bardziej swawolnie ode mnie, a dodatkowo miała słabszą głowę. Jakkolwiek by na to nie spojrzeć, to nie mogło być dobre połączenie. A już na pewno nie w jej wypadku.
- Przepraszam - odezwałam się w końcu, opierając łokcie na blacie stołu i chowając twarz w dłoniach. - To całe zamieszanie dziś rano było kompletnie niepotrzebne. A całe to spotkanie... Naprawdę, przepraszam, że musiałeś ją znosić cały dzień, w dodatku od takiej strony...
- Nie masz za co przepraszać - zaśmiał się, podnosząc z miejsca i z moją kurtką w garści czekając, aż pójdę w jego ślady. Niechętnie wstałam i odebrałam od niego swoją własność. Owinęłam się szalikiem, wsunęłam ręce w rękawy i zasunęłam zamek pod szyję. - W sumie, była to miła odmiana. No dobrze, niekoniecznie zbyt miła, ale na pewno ciekawa - stwierdził, chowając moją dłoń w swojej i wychodząc na zewnątrz. - A swoją drogą, co do tej nagłej przeprowadzki... Chyba mam pomysł, jak możemy wykorzystać ten dodatkowy pokój - posłał mi jeden ze swoich uśmiechów, a ja nie mogłam się powstrzymać, by nie odpowiedzieć tym samym.

Rozdział 35.

Natarczywy dźwięk dzwonka mojego telefonu rozbrzmiał w sypialni, budząc zarówno mnie, jak i Louisa, który ponownie przytłaczał mnie swoim ciężarem. Tym razem jednak, zsunął się na bok, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. Westchnęłam głośno i niechętnie sięgnęłam po komórkę, leżącą na stoliku obok.
- Halo? – mruknęłam do telefonu, kompletnie nie przejmując się chrypą w moim głosie. Po drugiej stronie linii słyszałam jedynie jakieś szmery, dopóki...
- Kochanie! – piskliwy ton matki sprawił, że odsunęłam słuchawkę od ucha z grymasem na twarzy. Mogłam nie odbierać. – Tak dawno się nie odzywałaś, zaczęliśmy się martwić. Twój ojciec odchodzi od zmysłów, ja zresztą nie trzymam się lepiej. Powinnaś się czasami zainteresować swoimi rodzicami, zamiast pielęgnować swoje życie towarzyskie.
- Też się cieszę, że cię słyszę. – Przewróciłam oczami, czując, jak Louis oplata mnie ręką. – Co tam u was?
- Czy ty dopiero wstałaś? Przecież jest już po dziewiątej! Rozumiem, że liceum dużo wymaga, ale nie powinnaś siedzieć nad książkami do późnej nocy – stwierdziła, przywołując uśmiech na moją twarz. Tak jest, książki do późnej nocy. Bezpieczne wyjaśnienie. – W każdym razie, nie po to dzwonię. Razem z tatą pakujemy się właśnie do samochodu. Skoro zostajesz na święta w akademiku, odwiedzimy cię wcześniej. Będziemy u ciebie za dwie, może trzy godzinki.
- Co?! – wyrwało mi się zupełnie wbrew mojej woli. – To znaczy, cholera, muszę posprzątać, nie spieszcie się – powiedziałam, znając doskonale pedantyczne zapędy mojej mamy. Szatyn podniósł się na przedramionach, wpatrując się we mnie ze zmarszczonymi brwiami.
- W takim razie bierz się do roboty! – zaśmiała się i zakończyła połączenie. Ja z kolei przed dobre kilka sekund wpatrywałam się w ekran telefonu, by po chwili z wianuszkiem przekleństw na ustach wyskoczyć z łóżka. Prędko zgarnęłam z szuflady bieliznę i ciuchy, po czym biegiem udałam się do łazienki.
Szybki prysznic był dokładnie tym, czego potrzebowałam dla orzeźwienia. Wysuszyłam ciało ręcznikiem, przebrałam się, po czym wyszłam z toalety, mocując się z mokrymi włosami. Louis obserwował z konsternacją wszystko, co robiłam, nie odzywając się nawet słowem. Przynajmniej do czasu, kiedy spod łóżka wyciągnęłam swoją walizkę.
- Jeśli mogę spytać, o co chodzi? – Usłyszałam tuż przy uchu zaraz przed tym, jak ramiona chłopaka oplotły mnie od tyłu, przyciskając do jego piersi. – Jeśli teraz zamierzasz się wyprowadzić, to poczuję się wykorzystany i zraniony.
- Zraniony poczujesz się dopiero, kiedy mój tata przyjedzie tu za dwie godziny i dowie się, że zamiast w akademiku od września mieszkam u ciebie – powiedziałam, odwracając się przodem do niego. Jego typowy uśmiech zastąpiony został czystym zdziwieniem, które z sekundy na sekundę przeradzało się w coraz wyraźniejszy szok.
- Mamy dwie godziny, żeby przenieść cię z powrotem do akademika? – zapytał, a ja pokiwałam głową w odpowiedzi. Jego oczy podwoiły na chwilę swoje rozmiary. – Zajmij się łazienką – z tymi słowami wyciągnął torbę z moich rąk i skierował się w stronę komody.
Od razu przeszłam do pomieszczenia obok, aby zgarnąć wszystkie swoje rzeczy. Na szczęście nie było ich wiele, więc uwinęłam się szybciej, niż się spodziewałam. Niestety, w pokoju czekała na mnie tragedia. Louis i moja bielizna szli w parze tylko w jednej sytuacji i na pewno nie było nią pakowanie. Nie, kiedy chłopak przyglądał się wszystkiemu z osobna.
- Jeśli już się napatrzyłeś, radziłabym w końcu wziąć się do roboty – burknęłam, wyrywając mu z dłoni mój stanik. Zaśmiał się, widząc moje zdenerwowane, pokręcił głową i otworzył szafę, by przenieść ciuchy do walizki.
Pakowanie poszło względnie szybko, biorąc pod uwagę fakt, że zabraliśmy niemal wszystko. Dwa większe bagaże, jeden mniejszy kuferek i para plecaków – niezbyt wiele, jak na przeprowadzkę.
W pośpiechu zatachaliśmy cały ekwipunek do garażu. Zatrzymaliśmy się na środku pomieszczenia, a Louis odłożył na chwilę moje torby i rozejrzał się wokół, marszcząc brwi i przygryzając wnętrze policzka. W końcu, zupełnie jakby doznał jakiegoś olśnienia, ruszył przed siebie, w kierunku metalowej skrzyni. Otworzył jej drzwiczki i po kilku sekundach grzebania w środku, wyciągnął kluczyki z kolorowym brelokiem.
- Do Mustanga się nie zmieścimy, przykro mi. Tylko w Audi mam bagażnik – prychnął, zgarniając pozostawione chwilę wcześniej rzeczy i kierując się na drugi koniec garażu. Poszłam za nim, by po kilku metrach zatrzymać się przed, rzecz jasna, czarnym modelem RS8.
Rzeczywiście, był bagażnik. Tak mały, że większość musieliśmy przenieść na tylną kanapę, ale mimo wszystko był.
Gdy tylko znaleźliśmy się wewnątrz samochodu, szatyn od razu odpalił silnik i wycofał z miejsca postoju. Co chwilę zaciskał i znów rozluźniał uścisk na kierownicy, zupełnie jakby nie mógł się zdecydować, która z tych opcji jest lepsza. W końcu westchnął głęboko i zaraz po tym, jak wrzucił drugi bieg, postanowił włączyć radio.
Niezadowolone jęki opuściły nasze usta w tym samym czasie, gdy usłyszeliśmy jedną z piosenek, która zapewne podbijała akurat listy przebojów. Uśmiechnęłam się, zerkając kątem oka na jego zdegustowaną minę. Wolałam nie grzebać w tych wszystkich przyciskach, bo doskonale wiedziałam, jak by się to skończyło. Pewnie znów trafiłabym na klimatyzację, wycieraczki, czy inne gówno, które wcale nie powinno być umieszczone tak blisko radia.
- Kurwa – wyrwało się z ust chłopaka, gdy utknęliśmy w korku. – Pamiętaj, jeśli podejdzie tu ktoś z ulotkami, nie otwieraj okien. Dwukrotnie popełniłem ten błąd. Raz babka przez pół godziny starała się mnie nawrócić, za drugim razem straciłem auto. Facet miał broń – mruknął, wzdychając ciężko. – Tego się nie da słuchać – dodał po chwili i dzięki kilku kliknięciom zmienił stację na bardziej znośną.
Uśmiechnęłam się, opierając głowę na zagłówku i zamykając oczy. Nagła pobudka dawała się we znaki, zdecydowanie potrzebowałam kawy. Mogłam jedynie mieć nadzieję, że zdążę ją kupić zanim mama pojawi się w mieście.
- Tak w ogóle, mam się czego bać? – padło z ust Louisa. Rozchyliłam powiekę, spoglądając na niego z ukosa z podniesioną brwią.
- Cóż, moja mama jest cholerną tradycjonalistką. Jej ideałem dla mnie jest kulturalny dżentelmen, na każdym kroku wykazujący się masą elokwencji i wyrafinowanego humoru – powiedziałam, do samego końca starając się nie dać po sobie poznać, jak bardzo irytowała mnie ta sytuacja. – Z kolei mój tata ma mniejsze wymagania. Jeśli lubisz piłkę nożną i samochody, a twoim wymarzonym wieczorem jest ten spędzony w fotelu z pizzą w jednej ręce i piwem w drugiej, jesteś u niego ustawiony. No, chyba że nie masz żadnych większych aspiracji. Lubi spędzać czas w ten sposób, ale z zawodu jest prawnikiem, więc ceni sobie organizację i poszanowanie niektórych wartości, jak na przykład rodzina.
- Widzę, że znasz wymagania swoich rodziców na wylot. Dużo facetów im przedstawiałaś? – zapytał z uśmiechem na twarzy. Chyba był zbyt pewny siebie.
- Nie, po prostu ich znam – westchnęłam, opierając głowę o zimną szybę. – Wiem, czego oczekują, oboje są tak przewidywalni...
- Mam za to wrażenie, że oni za cholerę nie wiedzą, czego chcesz ty, zgadłem? – Na chwilę nawiązaliśmy kontakt wzrokowy. Nie musiałam go upewniać w tym, że miał rację, sam doskonale o tym wiedział.
- Nic dziwnego, oboje są w pewnym sensie perfekcjonistami, a sam doskonale wiesz, że ja jestem całkowitym przeciwieństwem.
- I nawet nie wiesz, jak się cieszę z tego powodu – posłał mi jeden ze swoich nikłych uśmiechów, po chwili zmieniając bieg i ruszając wraz ze sznurem samochodów przed nami.
- Nie ma tu jakichś bocznych uliczek? Przypominam, że musimy to wszystko rozpakować – jęknęłam, ponieważ w myślach od razu pojawiła się perspektywa układania wszystkiego na półkach tylko po to, by dzień później znów przenieść wszystko z powrotem do niego.
Po kilku minutach, które dla mnie ciągnęły się w nieskończoność, wreszcie udało nam się skręcić w jedną z ścieżek po lewej. Przez chwilę bałam się, że przypadkowo kogoś potrącimy; wąskie dróżki, gołoledź i przechodnie na chodnikach nie były dobrym połączeniem. Na szczęście obeszło się bez szkód i już po paru metrach znaleźliśmy się na dwupasmówce, którą korki jakimś cudem ominęły. Chłopak od razu przyspieszył.
Nie minęło dziesięć minut, gdy zatrzymaliśmy się na akademickim parkingu. Szybko wypakowaliśmy wszystko z bagażnika i z naręczem toreb skierowaliśmy się do środka budynku. Lecący z nieba śnieg wcale nie ułatwiał nam zadania, zmniejszając widoczność i zniekształcając cały krajobraz. Wszędzie tylko biel.
Kiedy tylko znaleźliśmy się wewnątrz, rozglądnęliśmy się wokół, by przypadkiem nie natknąć się na jednego z opiekunów. Sam fakt, że pomieszkiwałam gdzie indziej udało nam się zatuszować, ale mimo wszystko wolałam, żeby któraś z tych zdzirowatych bliźniaczek z ostającą grzywką i okularami na nosie nie nakryła mnie podczas ponownej przeprowadzki. Znając życie nie obyłoby się bez masy pytań i jeszcze większej ilości pretensji.
Biegiem ruszyliśmy wzdłuż korytarza, raz za razem potykając się i ślizgając. Kilkukrotnie niemal upuściłam plecak, jednak dzięki pomocy Louisa, jakoś udało mi się doczłapać pod drzwi pokoju numer 310 bez większych szkód.
Wsunęłam klucz do zamka i nacisnęłam na klamkę, by po chwili znaleźć się w pomieszczeniu, które, niestety, wyglądało całkiem inaczej niż to zapamiętałam.
Po pierwsze, wszystko ogarnął czysty bałagan. Jedyne porównanie, jakie przychodziło mi na myśl, gdy zobaczyłam to, co się tam działo, to burdel. Obraz nędzy i rozpaczy rozciągnięty przed moimi oczami na powierzchni zaledwie kilku metrów kwadratowych. Po drugie, ściany nabrały koloru fioletu. Nie wiedziałam, czy malowanie na własną rękę było dopuszczalne... Nie, na pewno nie było dopuszczalne. I na pewno nie dostali zgody na to, żeby zrobić tu pieprzoną ciemnię. I po trzecie, miałam wrażenie, że w łazience coś zdechło i właśnie gniło.
- To są chyba jakieś żarty – mruknęłam bardziej do siebie niż do Louisa. Szatyn wyminął mnie w progu i rozejrzał się wokół. Na jego twarzy nagle pojawił się taki sam szok, jak u mnie. – Dobra, czas na plan B.
- Plan B? Jaki plan B? Louis, do cholery, nie mam żadnego planu B! – mówiłam, jednak posłusznie ruszyłam za nim w nieznanym mi kierunku. Zmarszczyłam brwi, kiedy zatrzymaliśmy się przed jakimś pokojem w drugim skrzydle akademika.
- Kiedy Nikki nie śpi u siebie, śpi z Niallem u mnie albo – zawiesił na chwilę głos, z szerokim uśmiechem na ustach otwierając drzwi – u Nialla – dokończył z dumą i przepuścił mnie w progu. W tamtej chwili miałam szczerą ochotę rzucić mu się na szyję. Po raz kolejny uratował spierdoloną sytuację. – Zacznij się wypakowywać, zaraz przyjdę, tylko zadzwonię. Wolę, żeby nie wparowali tutaj w wiadomych celach, kiedy twoi rodzice będą w środku.
Posłał mi ciepły uśmiech i zostawił mnie w pokoju. Westchnęłam ciężko. Jeśli to całe przedstawienie miało jakiekolwiek szanse na powodzenie, to tylko i wyłącznie dzięki Louisowi.