poniedziałek, 18 stycznia 2016

Rozdział 36.

Rozpakowywanie zajęło mniej czasu, niż się spodziewałam. Uporaliśmy się ze wszystkim w niecałą godzinę, co pozostawiało jeszcze kilka minut do przyjazdu rodziców. Opadłam na łóżko z głębokim westchnieniem. Louis wyszedł na chwilę na korytarz, aby wykonać kolejny telefon, a mnie nagle przytłoczyły panująca wokół cisza i ciężki zapach męskich perfum. Musiałam porozmawiać z Niallem, żeby nieco ograniczył ich stosowanie. W pokoju wietrzyło się od dobrych dwudziestu minut, a i tak nic to nie dawało. Cholernie intensywne gówno.
Pierwszy raz miałam możliwość, żeby pomyśleć nad wszystkim, co działo się w ostatnim czasie, a działo się wiele. Wciąż nie docierało do mnie wiele spraw; nie rozumiałam niektórych kwestii. Nie wiedziałam, o co chodziło z Jonathanem, dlaczego wszyscy byli wobec niego do bólu ostrożni, a wobec mnie stosowali jakiś pakt milczenia. Miałam wrażenie, że w pewnym momencie stanęłam w centrum całego zamieszania i wciąż nie odkryłam, jak się z niego wydostać. Przecież nigdy wcześniej nie mieszałam się w nic, co miało jakikolwiek związek z przestępczością. W jednej chwili uderzyło to we mnie z taką siłą, że gdyby była ona odczuwalna fizycznie, na pewno zrzuciłaby mnie z nóg. Najpierw wyścigi uliczne, potem zakłady, później narkotyki, a do tego związek z osobą zamieszaną w to wszystko w ogromnej mierze.
Co do związku... Wciąż nie miałam okazji pomyśleć nad tym, co stało się poprzedniego wieczoru. Choć w sumie, może to i lepiej. Chyba sama nie chciałam wiedzieć, do jakich wniosków bym doszła. Na pewno nie uważałam tego za błąd. Wręcz przeciwnie, miałam ochotę na powtórkę. Ten sposób przekazywania uczuć zdecydowanie stał się moim ulubionym.
- Skąd ten uśmiech? - dotarł do mnie głos chłopaka, dochodzący spod drzwi. Uniosłam się na przedramionach, aby móc na niego spojrzeć i stwierdziłam, że widok był tak samo urzekający, jak zawsze.
- Po prostu myślę - odparłam, wzruszając ramionami. Szatyn zmrużył lekko oczy, podchodząc do mnie, by po chwili nachylić się i zawisnąć dosłownie kilka centymetrów ode mnie. Przeskanował całą moją twarz, zwilżając usta językiem i po chwili zatrzymał wzrok z powrotem na moich tęczówkach.
- Zazdroszczę - mruknął, unosząc delikatnie kąciki ust. - Ja, gdy tylko staram się nad czymś myśleć, od razu mam przed oczami wczorajsze wydarzenia - dodał takim tonem, jakby starał się mnie sprowokować do przeciągnięcia tej konwersacji.
- Naprawdę? Ja się nad tym nie zastanawiałam, chyba bardziej martwi mnie sprawa z przyjazdem moich rodziców. No wiesz, czy przypadkiem nie narobisz sobie przy nich wstydu albo czy oni nie narobią wstydu mi - mówiłam jak najęta, starając się uciec od poprzedniego tematu jak najdalej. Jednak sądząc po jego minie, nie udało mi się.
- Znam jeden sposób, żeby cię odprężyć - powiedział zaraz przed tym, jak mnie pocałował. Inaczej niż zazwyczaj; początkowo delikatnie, z coraz większą pasją. Przejechał językiem po mojej wardze, niemo pytając o pozwolenie, które otrzymał po niecałej sekundzie. Nie przerywając pocałunku, podniósł się lekko, tylko po to, by chwycić za moje ręce i ułożyć je przy moich bokach, tak, że już po chwili oboje leżeliśmy w miękkiej pościeli.
Jego dłonie znalazły się pod moją bluzą, błądząc od góry do dołu po moim brzuchu, bokach, od bioder, do krawędzi stanika, nie posuwając się ani wyżej, ani niżej, jakby sam sobie ustalił jakąś niewidzialną granicę. Uśmiechnęłam się, gdy przesunął palcami wzdłuż mojego kręgosłupa w taki sposób, że byłam zmuszona wygiąć się i przylgnąć piersią do jego torsu.
I kiedy dotarł do haftek w biustonoszu, rozdzwonił się telefon. Stwierdziłam wtedy, że koniecznie musiałam zmienić dzwonek, bo wiedziałam, że od tamtej pory „Houdini" będzie mi się źle kojarzyło. Z niezadowolonym jękiem przeturlałam się na bok spod ciała chłopaka i sięgnęłam po leżącą na poduszce komórkę.
- Słucham - niemal warknęłam do telefonu, nie musząc nawet patrzeć na wyświetlacz, by wiedzieć, że dzwoni moja mama.
- Skarbie, jesteśmy już pod twoim akademikiem, możesz śmiało po nas wyjść - zaćwierkała swoim przesadnie melodyjnym głosem, sprawiając, że grymas pojawił się na mojej twarzy. Mogłam po nich wyjść! Cudownie, może powinnam podziękować za pozwolenie...
- Jasne, już wychodzę. Z której strony stoicie? - zapytałam, aby oszczędzić sobie niepotrzebnego błądzenia między rzędami aut. Zapomniałam tylko o jednym, a mianowicie o braku orientacji w terenie mojej rozmówczyni. Gdyby nie głos taty w tle, krzyczący, że znajdowali się przy południowym skrzydle, zapewne całe południe spędziłabym na szukaniu „tego miejsca zaraz przy tych małych kontenerach, naprzeciw pokoju z paskudnymi niebiesko-zielonymi zasłonami". Jaśniej się nie dało.
Razem z Louisem narzuciliśmy na siebie kurtki i ramię w ramię wyszliśmy na zewnątrz. Fala mroźnego powietrza uderzyła we mnie w jednej chwili, sprawiając, że przez całe moje ciało przeszły nieprzyjemne dreszcze. Otuliłam się mocniej szalikiem, chowając brodę w jego ciepłym materiale. Potarłam dłonie o siebie i kiedy już miałam schować je do kieszeni, jedna z nich została owinięta przez palce chłopaka. Posłałam mu nikły uśmiech rozejrzałam się wokół, szukając wzrokiem białego Mercedesa. Było to o tyle trudne zadanie, że idealnie zlewał się z całym otoczeniem. Cholerna zima.
- Elizabeth! - krzyk mojej matki przedarł się przez ścianę spadających z nieba płatków śniegu, a ja zaczęłam żałować, że nie założyłam jakiejś mniej rzucającej się w oczy kurtki. Może by mnie nie zauważyła, teraz wszystko było już stracone. Pozostało jedynie modlić się, żeby cała wizyta przebiegła w miarę bezproblemowo.
Wymusiłam na sobie fałszywy uśmiech i przyjęłam na siebie uderzenie, spowodowane powitalnym uściskiem. Mogłam poczuć, jak moje żebra uginają się pod wpływem siły kobiety. Zapowiadało się beznadziejnie, dokładnie tak, jak przewidywałam.
- Ależ się zmieniłaś! - wykrzyknęła, odsuwając się ode mnie na krok i skanując całą moją sylwetkę bacznym spojrzeniem zielonych oczu. - Znowu przytyłaś - pokręciła głową ze zrezygnowaniem. - Ale to nic, ostatnio znalazłam wspaniałą dietę, tobie też posłuży. Przydałoby się ściąć włosy, nie uważasz? Masz strasznie zniszczone końcówki. W sumie, dobrze się składa, też powinnam się przejść, farbowanie samo się nie zrobi. Zaraz coś znajdziemy i... Kim jesteś? - zwróciła się do Louisa, w końcu go zauważając. Czas zacząć przedstawienie.
- Dzień dobry pani, jestem Louis, Louis Tomlinson - powiedział z uśmiechem, nieznacznie się do nas zbliżając. Moja mama otaksowała go wzrokiem od góry do dołu, w głowie prawdopodobnie przeprowadzając swój własny rekonesans, po czym odwróciła się ponownie w moją stronę.
- Sługus, przyjaciel czy chłopak? - zapytała, nawet nie siląc się na ściszenie głosu choćby o pół tonu.
- Chłopak - Louis odezwał się za mnie, za co w duchu dziękowałam mu z całego serca. W ten sposób przyjął na siebie całą falę krytyki, która bez wątpienia miała nastąpić.
- Świetnie. Nie wyglądasz na sługusa, ale martwiłam się, że możesz być przyjacielem. Wtedy uznałabym cię za geja, no wiesz, ma geny matki, ciężko się jej oprzeć, a ty zmarnowałbyś się w roli homoseksualisty. Z taką buźką, na pewno tłumy ustawiają się w kolejkach do ciebie. Jeśli mogę spytać, czemu padło na Kopciuszka?
Szatyn wyglądał na, lekko mówiąc, zmieszanego. Chyba sam nie wiedział, co się właściwie działo. Zresztą, nic dziwnego. Po tej kobiecie nigdy nie wiadomo, czego się można było spodziewać. Skłamałabym, mówiąc, że przerosła samą siebie. Na dobrą sprawę, spodziewałam się gorszego obrotu spraw.
- Cóż - zaczął, jednak zawiesił na chwilę głos, patrząc na mnie, jakby szukał podpowiedzi. Wzruszyłam ramionami, kręcąc bezradnie głową. Już miałam przerwać całą tą propagandę, gdy Louis postanowił się jednak wysłowić. - Każdy Kopciuszek potrzebuje swojego księcia, a ja upatrzyłem sobie ten egzemplarz - odparł, zmywając pewność siebie z twarzy mojej matki i sprawiając, że moja szczęka opadła do ziemi. Miałam ochotę go przytulić, pocałować i podziękować, bo były to najpiękniejsze słowa, jakie kiedykolwiek usłyszałam i jedynym, co mnie przed tym powstrzymywało, była obecność kobiety obok.
- Łał, trafiłaś na poetę. Było szukać sportowca - burknęła, odwracając się na pięcie w kierunku, gdzie najpewniej stał tata. Korzystając z okazji, że stała do nas plecami, podeszłam do Louisa i stanęłam na palcach.
- A czy poeta potrzebuje swojego betonu? - wyszeptałam do jego ucha, by po kilku sekundach z uśmiechem znów opaść na pięty. Zwrócił głowę w moją stronę, unosząc kącik ust.
- Jak najbardziej - odparł równie cicho, ponownie chwytając mnie za rękę i pociągając delikatnie do rodziców. Westchnęłam pod nosem, jednak nie sprzeciwiłam się. W moim umyśle brzmiała jedynie myśl, że im wcześniej wszystko zaczniemy, tym szybciej będziemy mieli to za sobą.
Lekko streszczając, ojciec nie był zachwycony słysząc, że kogoś sobie znalazłam. Choć w sumie, może powinnam powiedzieć, że ktoś znalazł mnie, bo jeśli chodzi o to, kto miał w tej relacji większe przebicie, wszystko wskazywało, rzecz jasna, na Louisa. Moja urocza mamusia co chwilę zasypywała chłopaka setkami pytań na temat jego prywatnych spraw, które nie obchodziły nawet mnie, jednak dla niej wyglądały na niezbędne. Od męczących wywodów miał spokój jedynie przez niecałe dwie godziny, gdy wraz z matką udałam się do fryzjera. Nie wiedziałam, czy dobrze robiłam, zostawiając go sam na sam z moim ojcem, jednak uznałam, że prędzej wytrzyma w jego towarzystwie niż kobiety, zastanawiającej się przez dobre czterdzieści minut, czy lepiej będzie wyglądała w „miodowym złocie", czy może „złocistej pszenicy". Nawiasem mówiąc, w końcu postawiła na ciemny brąz, więc nie miałam pojęcia, na jaką cholerę w ogóle rozważała dwie poprzednie opcje.
Z naszymi towarzyszami umówiliśmy się na akademickim parkingu, przy Mercedesie rodziców. Woleliśmy nie ryzykować i nie odchodzić zbyt daleko. Znając życie, mama chciałaby przejąć dowodzenie, a z jej orientacją w okolicy, nie odnaleźlibyśmy się przez kolejny tydzień. Na szczęście, obyło się bez kłótni i zaraz po wyjściu z salonu, udałyśmy się w wyznaczone miejsce. Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy już z daleka zauważyłam śmiejących się z czegoś Louisa i tatę. Do tej pory przyprowadziłam do domu trzech chłopaków. Pierwszego wyprosił, gdy ja zaprosiłam go do swojego pokoju. Drugiemu prawie zmiażdżył dłoń, kiedy zauważył kolczyki w jego brwi i wardze. Trzeci z kolei nie wszedł nawet do domu. Jakim więc sposobem, Louis się z nim dogadywał?
- Ellie! - wykrzyknął ojciec, przerywając zaciętą pogawędkę z szatynem. Uśmiech nie schodził z jego twarzy, zmuszając mnie do rozmyślań, czy przypadkiem nie cierpły mu policzki. - Twój chłopak ma świetny gust!
Spojrzałam na Louisa, nie mając bladego pojęcia, o czym mówił mężczyzna. Chłopak napotykając mój zdezorientowany wzrok, wzruszył jedynie ramionami, poruszając bezgłośnie ustami, układając je tak, jakby chciał powiedzieć „mój urok". Przewróciłam oczami, przywołując na twarz typowy, nikły uśmiech, na który, swoją drogą, nie miałam najmniejszej ochoty. Obecność rodziców mnie, jakby to ująć... peszyła.
- Chodźmy coś zjeść - moja matka przypomniała o swojej obecności, klaskając w dłonie. - Robert, wiesz doskonale, że musimy wyjechać przed siódmą, więc musimy się trochę streszczać, jeśli chcemy zobaczyć jak najwięcej - dodała, kiwając głową w kierunku miasta.
- Więc nie zostajecie na noc? - Modliłam się w duchu, aby nie usłyszeli nadziei, tlącej się w moim głosie. Oboje spojrzeli na mnie w tym samym momencie, tata ze zmieszaniem, mama pobłażliwie. No tak, wszystko jasne, oto nadszedł czas na monolog...
- Skarbie - zaczęła, a ja w myślach powoli recytowałam ten sam scenariusz, który pojawiał się w każdej takiej sytuacji. - Wiesz doskonale, że razem z tatą marzymy, żeby spędzać z tobą jak najwięcej czasu, ale, niestety, są ważniejsze sprawy. - Na przykład zwiedzanie Londynu, dodałam w głowie, znów siląc się na uśmiech.
- Rozumiem, rozumiem - zapewniłam ją wesoło, choć w rzeczywistości mój ton drżał ze względu na nadmiar tłumionych we mnie emocji. Chciałam wykrzyczeć jej prosto w twarz, jak bardzo irytowało mnie jej egoistyczne zachowanie, jednak powstrzymałam się. Znowu. Było tak za każdym razem. Rodzice zignorowali moje nastawienie, zdawali się go w ogóle nie zauważać, jednak sprawy miały się całkiem inaczej, jeśli o Louisa chodziło. On jeden widział, że coś było nie tak, ale nie odzywał się, choć byłam pewna, że poruszy ten temat, gdy zostaniemy sami.
- Proponuję jechać na dwa auta - odezwał się chłopak, stając obok mnie. - W razie gdyby mieli państwo ochotę udać się na jakąś wycieczkę, my moglibyśmy wrócić tutaj - uśmiechnął się, wskazując gestem na akademik.
- Bez urazy, Louis, ale zanim zgodzę się, żeby moja córka wsiadła z tobą do jednego auta, muszę sprawdzić jego stan. No wiesz, nie wiadomo czym jeżdżą studenci, dobrze mieć nad tym kontrolę - słowa mojego ojca brzmiały co najmniej śmiesznie. Nie tylko ze względu na zupełnie bezpodstawną wątpliwość w stan techniczny samochodu szatyna. Louis i studia? Ciekawe, jakie jeszcze bzdury mu sprzedał.
- Oczywiście, zaparkowałem z przodu budynku - dumny uśmiech wstąpił na jego twarz, gdy odwróciliśmy się, zmierzając ku głównej bramie. Spojrzał na mnie z ukosa, przerzucając rękę przez moje ramiona i przyciągając mnie do swojego boku. - Coś musiałem wymyślić - szepnął, zupełnie, jakby wiedział, o czym myślałam. Pokręciłam zrezygnowana głową, wznosząc oczy do nieba. Czasem wątpiłam w jego zdrowy rozsądek.
Stanęliśmy przy Audi kilka sekund przed dołączeniem do nas moich rodziców. Widziałam, jak oczy mojego taty iskrzą się na widok czarnego auta. Czyżby kolejny plus do, już i tak dość długiej, listy zalet Louisa?
- Piękny samochód - wykrztusił w końcu, mrugając kilkakrotnie, w takim tempie, jakby chciał powstrzymać łzy.
- Spadek po ojcu - powiedział, klepiąc maskę. Miałam ochotę uderzyć się otwartą dłonią w twarz. Powstrzymywał mnie jedynie fakt, że mogłoby to wzbudzić jakieś podejrzenia, co do prawdziwości sprzedawanych przez chłopaka pierdół. Aż ciężko było mi uwierzyć, że moi rodzice faktycznie dali się na to nabrać. - Tak samo zresztą, jak pozostałe kilka aut i dom na przedmieściach.
- Więc jesteś jedynakiem? - zapytała mama, znów zwracając na siebie naszą uwagę.
- Nie, mam cztery siostry - odparł, uśmiechając się szeroko. - Charlotte, Felicity, Phoebe i Daisy - wyliczył na palcach, jakby sam miał problemy z zapamiętaniem ich wszystkich. W sumie, nic dziwnego. Też bym miała.
Moja mama chyba nie chciała pytać o nic więcej. Przytaknęła jedynie krótkim pomrukiem, podała nazwę restauracji, w której mieliśmy się spotkać i pociągnęła ojca w stronę ich samochodu. Zarówno ja, jak i Louis, odetchnęliśmy z ulgą, gdy tylko zniknęli za zakrętem. Ich obecność była zdecydowanie zbyt męcząca.
Z niezadowolonym jękiem podeszłam do chłopaka i wtuliłam się w jego kurtkę. Jego klatka piersiowa zawibrowała lekko, gdy zaśmiał się cicho, chowając usta w moich włosach. Objął mnie ramionami, westchnął ciężko.
- Ciągle się zastanawiam, o jakich genach mówiła twoja mama. Nie widzę żadnego podobieństwa w wyglądzie, a jeśli o zachowanie chodzi...
- Jeśli powiesz, że jestem do niej w jakimkolwiek stopniu podobna, pójdę się dzisiaj upić do jakiegoś klubu, przysięgam - burknęłam, wywołując u niego kolejną falę śmiechu.
- Chciałem raczej powiedzieć, że, na szczęście, nie przypominasz jej w ogóle, z całym szacunkiem, rzecz jasna.
- Ich tutaj nie ma, daruj sobie te uprzejmości.
- Kurwa, dziękuję, miałem tego serdecznie dość - odetchnął, kręcąc głową i przecierając twarz dłońmi. - Nie masz pojęcia, jak ciężko wytrzymać bez klęcia przez tak długo, szczególnie przy twojej matce. Bez urazy, ale ta kobieta mnie denerwuje jak ja pierdolę - mówił, cały czas nakręcając się coraz bardziej i bardziej. - Nie jestem debilem, znam tą jebaną bajkę o Kopciuszku i porównywanie cię do niej było wyjątkowo chujowe. Tak samo, jak teksty o twoim wyglądzie. Nie mówię, że twoje włosy teraz wyglądają źle, czy coś, ale lubiłem je w poprzednim stanie. Plus, nawet nie wiesz, ile kosztowało mnie powstrzymanie się przed zrobieniem jej czegoś, kiedy skomentowała twoją wagę. Jesteś za chuda, tylko spróbuj rozpatrzeć tą całą dietę, a obiecuję, że zabiorę cię na całodniową wycieczkę po McDonaldzie. W ogóle, na jakiego chuja przenosiliśmy tu to wszystko, skoro ona nawet nie raczyła zajrzeć do środka?! Co za ignorantka, aż ciężko w to uwierzyć.
Uśmiech majaczył na mojej twarzy już od połowy jego wywodu, jednak pod sam koniec nie byłam już w stanie dłużej go powstrzymywać. Szczerzyłam się jak głupi do sera, mrużąc oczy i spuszczając głowę, nie chcąc przypadkiem napotkać wzroku chłopaka. Zapewne wyglądałam jak jeden wielki, chodzący burak. Dlaczego on zawsze musiał powiedzieć coś, co wprowadzało mnie w zakłopotanie?
- Wsiadaj już do tego auta, bo jeszcze uznam, że ci na mnie zależy - zaśmiałam się, mijając go i kierując się na drugą stronę pojazdu.
Kiedy już byłam w połowie drogi, Louis chwycił za mój nadgarstek, przytrzymując mnie w miejscu, po chwili okręcając w drugą stronę i przyciągając do siebie. Kompletnie zdezorientowana wpadłam na niego, opierając się jedną dłonią o jego klatkę piersiową.
Nie zdążyłam nawet się pozbierać, gdy dwoma palcami uniósł mój podbródek i nachylił się, zostawiając na moich ustach pocałunek, który z każdą chwilą pogłębiał. Nie zamierzałam protestować. Za bardzo mi się to podobało; za bardzo to polubiłam.
- Zależy mi na tobie - wysyczał, odrywając się ode mnie na chwilę. - Zależy jak jasna cholera. - Znów złączył nasze wargi. Poddawałam się momentowi, zatracając się kompletnie w jego słowach i gestach. W tym, jak jego język raz za razem spotykał się z moim. Jak jedna z jego zimnych dłoni znalazła swoje miejsce pod moją kurtką, a druga została umieszczona na moim karku. Jak jego palce plątały moje włosy...
Nie chciałam przerywać tego, co się działo. Nie chciałam odsuwać się od niego nawet na milimetr, jednak w końcu musiałam to zrobić. Zdawało mi się, że podobnie jak ja, kompletnie stracił poczucie czasu i obowiązku, jakim obarczyli nas moi rodzice. Właściwie, obarczyli nim jego. W końcu, to on tu robił za szofera.
Choć zupełnie tego nie chciałam, przypomniałam mu, że byliśmy umówieni i klnąc pod nosem, przyznał mi rację. Domyślałam się, że wszystkie „kurwy" i „pierdolenia" wylatywały z jego ust na zapas. Doskonale wiedział, że przy moich rodzicach musiał udawać. Chciałam mu tego oszczędzić, powiedzieć, że wcale nie było potrzeby, by to robił, ale oboje wiedzieliśmy, że niestety bez tego by się nie obeszło. Louis naprzeciw konserwatystom, oto, jak się sprawy miały.
Wsiedliśmy do samochodu i niemal od razu ruszyliśmy w stronę centrum przy dźwiękach Susanne, wspólnie podśpiewując najgłośniej jak potrafiliśmy. Droga minęła zdecydowanie zbyt szybko. Nie chciałam wysiadać. W środku Audi było idealnie. Miałam ochotę na kolejne śpiewy, na pozostanie w ciepłym wnętrzu auta. Niestety, rzeczywistość pluła z góry na moje marzenia.
Wiatr rozwiał moje włosy, omiatając mnie nieprzyjemnym zimnem. Zupełnie, jakby nie wystarczał fakt, że zaraz czekał mnie obiad z rodzicami, nawet pogoda musiała mi się przeciwstawić. Cóż za urocze combo.
- Chodźmy przebrnąć przez tą farsę, mój Kopciuszku - prychnął Louis, na co ja nie mogłam się nie zaśmiać. Chłopak objął mnie ramieniem, kierując nas do restauracji. Przynajmniej tam czekało na mnie ogrzewanie.
Przy stoliku zarezerwowanym na moje nazwisko, już czekała doskonale mi znana dwójka, popijając z wolna wodę. To znaczy, mój tata na pewno pił wodę, co do mamy nie miałam pewności. Tonik? Wódka? Może czysty spirytus? Kto wie, co woziła w tych swoich termosach.
Mimo wszystko, posiłek nie przebiegał najgorzej. Wiadomo, zawsze mogło być lepiej, na przykład bez zbędnej tony pytań ze strony świeżo farbowanej brunetki. Znałam jednak jej możliwości i wiedziałam, że hamowała się jak tylko mogła. Był to chyba jeden z nielicznych powodów, dzięki którym nie wyszłam z lokalu w połowie obiadu, słysząc kolejną uwagę na temat mojej wagi.
Gdy tylko opróżniliśmy talerze, inicjatywę przejął mój ojciec. Spoglądając na swoją spitą winem żonę, zwrócił ku nas wymowny wzrok, po czym uścisnął dłoń Louisa, przyciągnął mnie do uścisku i całując oba policzki, przeprosił za zachowanie mojej matki. Pokiwałam jedynie głową, wiedząc, że nie miał na to najmniejszego wpływu. Zawsze taka była. Przesadnie przebojowa, choć z pozoru aż nadto konserwatywna. Cholerna dewotka.
Kiedy zostaliśmy sami, spojrzeliśmy z chłopakiem po sobie. Oboje wiedzieliśmy, że nic nie wyszło tak, jak wyjść miało. Całe zamieszanie z przeprowadzką poszło na marne, a ja miałam ochotę rzucić się na łóżko i zaszyć pod kołdrą tak, by nie zobaczył mnie nikt z zewnątrz. Czym sobie zasłużyłam na taką matkę? Mimo swojego wieku zachowywała się bardziej swawolnie ode mnie, a dodatkowo miała słabszą głowę. Jakkolwiek by na to nie spojrzeć, to nie mogło być dobre połączenie. A już na pewno nie w jej wypadku.
- Przepraszam - odezwałam się w końcu, opierając łokcie na blacie stołu i chowając twarz w dłoniach. - To całe zamieszanie dziś rano było kompletnie niepotrzebne. A całe to spotkanie... Naprawdę, przepraszam, że musiałeś ją znosić cały dzień, w dodatku od takiej strony...
- Nie masz za co przepraszać - zaśmiał się, podnosząc z miejsca i z moją kurtką w garści czekając, aż pójdę w jego ślady. Niechętnie wstałam i odebrałam od niego swoją własność. Owinęłam się szalikiem, wsunęłam ręce w rękawy i zasunęłam zamek pod szyję. - W sumie, była to miła odmiana. No dobrze, niekoniecznie zbyt miła, ale na pewno ciekawa - stwierdził, chowając moją dłoń w swojej i wychodząc na zewnątrz. - A swoją drogą, co do tej nagłej przeprowadzki... Chyba mam pomysł, jak możemy wykorzystać ten dodatkowy pokój - posłał mi jeden ze swoich uśmiechów, a ja nie mogłam się powstrzymać, by nie odpowiedzieć tym samym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz