poniedziałek, 18 stycznia 2016

Rozdział 39.

Śnieg cały czas prószył za oknem, wraz ze sobą przynosząc jeszcze więcej świątecznej atmosfery. O ile w tym domu było to w ogóle możliwe. Tomlinsonowie zdecydowanie kochali Boże Narodzenie, a największą entuzjastką okazała się, o zgrozo, Lottie. Zdążyłam ją polubić, jednak chwilami miałam wątpliwości, czy na pewno powinnam. W życiu nie widziałam nikogo z takim zapasem energii i zapałem do robienia czegoś, o co nikt nie prosił. Ba! Wszyscy wręcz krzyczeli, żeby wreszcie przysiadła choćby na kilka minut i odpoczęła, ale ona nie zamierzała słuchać. Biegała w kółko, cały czas poprawiając coś na choince, zmieniając stacje telewizyjne w poszukiwaniu najbardziej znanych piosenek, dobranych specjalnie na ten okres w roku, oraz krzątając się po kuchni, z której odkąd wnieśli mnie do domu nie wydobywał się żaden inny zapach, poza ciastkami korzennymi. I niestety, to właśnie nimi wkupiła się w moje łaski.
Patrząc na nią, nawet nie myślałam o tym, co kiedyś mówił jej brat. Nie wyglądała na osobę, która potrzebowała rehabilitacji. Wręcz przeciwnie, gdyby ktoś inny powiedział mi, że ma poważne problemy zdrowotne, śmiało mogłabym go wyśmiać. Każdy starał się przemówić jej do rozsądku, odnosiłam wrażenie, że jedynie ciągłe przypominanie jej o tym, że nie powinna przeciążać pleców, wyrywało ją z jej własnego świata. Na okrągło zdawało się, że żyła we własnej, odrębnej rzeczywistości, do której żadne z nas nie miało prawa wstępu. Nawet Louis, który starał się jak mógł, by pomóc jej we wszystkim, a przynajmniej tak to wyglądało od kilku godzin, które spędziłam w ich towarzystwie. Jak najbardziej popierałam jego zaangażowanie, choć widziałam, jak rodzeństwo bezustannie irytuje się swoją wzajemną obecnością. Ona, bo chciała robić wszystko sama; on, bo nie chciał odpuścić, mimo że wiedział, że i tak jego siostra postawi na swoim. Cóż, przynajmniej mogłam doszukać się w nich masy podobieństw, a największym był ich upór.
W końcu, lekko przytłoczona całym zgiełkiem, postanowiłam odciąć się od tego wszystkiego, zaszywając się w sypialni Louisa. Wciąż nieco oszołomiona po kontakcie z rozpuszczalnikiem, odłożyłam herbatę na parapet, zgarnęłam koc z łóżka i owijając się nim szczelnie, opadłam na krzesło przy biurku. Jednym ruchem odepchnęłam się od blatu, przesuwając się na obrotowym fotelu w kierunku prostopadłej ściany. Sięgnęłam przed siebie, aby odsłonić żaluzje, po czym wyciągnęłam rękę po kubek. Ciemność w pokoju pozwalała mi na to, bym mogła dostrzec ledwo widoczne na grudniowym niebie gwiazdy. Uważnie obserwowałam, jak chmury przesuwają się po sklepieniu, co chwilę przysłaniając małe, błyszczące punkciki. Uśmiechnęłam się sama do siebie. Kochałam obserwować, co działo się na zewnątrz. Szczególnie o takiej porze, jak ta; gdy, mimo że po wyjściu na dwór można by zamarznąć w kilka minut, ja siedziałam w środku, ciesząc się cudownym widokiem. Czułam się, jakby był on przeznaczony jedynie dla mnie, nawet jeśli wiedziałam, że w tym stwierdzeniu nie dało się doszukać ani grama prawdy.
Moje wszelkie rozmyślania zostały przerwane przez zgrzyt zamka w drzwiach. Nie fatygowałam się nawet, by odwrócić się i zobaczyć, kto właściwie postanowił do mnie dołączyć. Od dobrych pięciu minut nie słyszałam kłótni, krzyków i wyzwisk, więc nie trudno było się domyślić, że osobą, której obecność czułam tuż za sobą, był Louis. Ponownie uniosłam kąciki ust, gdy delikatnym ruchem odsunął moje włosy na bok, by po chwili zetknąć swoje ciepłe wargi z moją szyją. Westchnęłam cicho, mrużąc oczy i opierając głowę na jego ramieniu.
- Tęskniłem za tobą – mruknął, przenosząc pocałunki wyżej, na linię żuchwy, aż do moich ust. Zmarszczyłam lekko brwi, zerkając na chłopaka kątem oka.
- Nie widziałeś mnie kilka godzin. Czy to naprawdę wystarczający powód, żeby inhalować mnie rozpuszczalnikiem i wywozić z hotelu? – zapytałam, na co szatyn jedynie popatrzył na mnie spode łba, odsuwając się ode mnie minimalnie. Odwrócił wzrok, nieznacznie wzruszając ramionami, jakby sprowadzał całą tą sprawę do zwyczajnej, nic niewnoszącej błahostki. – Wiesz, że gdyby nie to, że jestem strasznie zmęczona, najchętniej wykastrowałabym Harry'ego, prawda?
- Tylko jego? – Cień uśmiechu pojawił się na jego twarzy, gdy znów nachylił się w moją stronę. – Muszę się przyznać, że cała ta akcja, to głównie mój pomysł, więc jeśli już, chyba ja zasługuję na kastrację bardziej niż on.
- Nie próbuj mnie podejść, i tak nie powiem niczego, co chciałbyś usłyszeć – burknęłam, za wszelką cenę starając się powstrzymać śmiech, przez co, zapewne, brzmiałam jak duszona kura. – W każdym razie, dla ciebie coś jeszcze wymyślę. Przykładowo, nie dostaniesz prezentu, za którym łaziłam cały dzień. Ale jeśli nie dostarczą go jutro przed południem, to uduszę sprzedawcę.
- Jakiego prezentu? – zapytał, najwyraźniej starając się ukryć ciekawość pod maską groźnego tonu, który wręcz zmuszał mnie, żebym prychnęła w odpowiedzi. Szczególnie, że, niestety, nawet w ciemności zauważyłam ten błysk w jego oczach. – Ellie, poważnie, jaki prezent.
- Dowiesz się jutro, nic ci nie powiem – uśmiechnęłam się do niego, co skwitował niezadowolonym pomrukiem, a po chwili odszedł ode mnie i rzucił się na łóżko. Zaśmiałam się cicho, przekręciłam kubek w dłoniach, po czym jednym haustem wypiłam pozostałą jego zawartość.
Odrzuciłam koc na bok, odłożyłam naczynie na biurko i podeszłam do chłopaka. Nie musiałam się nawet zastanawiać nad tym, co robiłam. Od pewnego czasu czułam się przy nim tak swobodnie, że prawdopodobnie wyzbyłam się wszelkich zahamowań w jego towarzystwie. Usiadłam okrakiem na jego kolanach, aby po kilku sekundach nachylić się nad jego klatką piersiową i pozostawić całą linię pocałunków na jego skórze. Od obojczyka, do ust, w które wpiłam się bez żadnego oporu. Louis przyciągnął mnie do siebie jeszcze bardziej, likwidując jakąkolwiek przestrzeń między nami.
- Nie rób mi ochoty – szepnął, odrywając się na chwilę od moich warg, by zaczerpnąć powietrza. Uśmiechnęłam się pod nosem, całując go po raz kolejny.
- Rozochocić mogę – mruknęłam w końcu. – Z tym, że nie zaspokoję. A na pewno nie dzisiaj – dodałam, odpychając się od jego torsu i podnosząc się z miejsca. Mój krótki śmiech ponownie rozległ się w pokoju, gdy usłyszałam zbolały jęk chłopaka.
- To już mnie lepiej wykastruj – burknął, odwracając się na brzuch i chowając twarz w poduszce. Ja z kolei chwyciłam przygotowaną wcześniej bieliznę, pierwszą lepszą bluzę z szafy (szafy Louisa, rzecz jasna) i z ciuchami w rękach udałam się do łazienki.
Gorący prysznic plasował się tego wieczoru najwyżej na liście priorytetów. Był dokładnie tym, czego potrzebowałam po tylu wrażeniach, zafundowanych przez przyjaciół. Zrzuciłam z siebie ubrania, odkręciłam wodę i niemal natychmiast weszłam do kabiny. Woda w jednej chwili omiotła całe moje ciało, swoją przyjemną temperaturą rozluźniając spięte dotąd mięśnie. Przymknęłam oczy, chcąc w pełni nacieszyć się chwilą błogiego spokoju. Właśnie tego mi ostatnio brakowało. Właśnie tego brakowało nam wszystkim.
Bez przerwy odnosiłam wrażenie, że każdy miał masę problemów na głowie, a „nie chcąc mnie nimi obarczać", tylko pogłębiali moje obawy. Czułam, że coś było nie tak, jednak nie mogłam nic na to poradzić, skoro nikt nie raczył puścić pary z ust. Co najgorsze, Louis odgrywał tu kluczową rolę. Mogłam założyć się o własną rękę, że gdyby nie on, już dawno wiedziałabym, co się działo. Szczególnie, że moje kontakty z całą resztą były, o dziwo, całkiem dobre. Może poza Harrym, ale jego po prostu nie rozumiałam.
Pokręciłam gwałtownie głową, chcąc choć na chwilę odciąć się od wszystkich trapiących mnie spraw. Wsunęłam głowę pod strumień wody, wstrzymując na chwilę oddech. Musiałam znaleźć jakiś sposób, by zastąpić czymś wszelkie zmartwienia. Musiałam znaleźć jakiś temat, który mógłby odepchnąć wszystkie problemy na bok. Zupełnie, jakby ich wcale nie było; właśnie tego potrzebowałam. To był stan, który chciałam osiągnąć.
Cały haczyk polegał na tym, że kompletnie nie wiedziałam, jak się to tego zabrać. Co zrobić, aby oczyścić myśli, kiedy już nawet najlepiej sprawdzone metody zawodziły do reszty. Czułam się tak, jakbym nagle uodporniła się na każdy zewnętrzny bodziec, który na celu miał mi pomóc, a te, których dopuszczać do siebie nie chciałam, mogły uderzyć we mnie ze zdwojoną siłę. Jakby wszystko nagle zamierzało zwrócić się przeciw mnie.
Zamknęłam dopływ wody, przymknęłam powieki i wzięłam głęboki oddech. Musiałam skończyć zadręczać się byle czym. Byłam gotowa wmówić sobie, że to wszystko wina wdychanych popołudniu oparów. Czysta chemia pomieszała mi nieco w głowie, nie powinnam była się tym przejmować. I mimo że doskonale to wiedziałam, coś odgradzało te myśli od pola racjonalizmu, w którym bez najmniejszych wątpliwości należało je umieścić.
Wysuszyłam ciało ręcznikiem, którym po chwili owinęłam włosy. Założyłam bieliznę i przeciągnęłam przez głowę o kilka rozmiarów za dużą bluzę. Specyficzny zapach męskich perfum na kilka sekund przyćmił unoszącą się w powietrzu woń owocowego żelu pod prysznic, sprawiając, że mimowolnie się uśmiechnęłam.
Wyszłam z łazienki, zdejmując ręcznik z głowy. Rzuciłam go na oparcie krzesła, a sama podeszłam do łóżka, po kilku sekundach kładąc się obok Louisa, który przez dobre dwadzieścia minut mojej kąpieli nie przewrócił się nawet na drugi bok. Otworzył jedno oko, otaksował mnie spojrzeniem od góry do dołu i uniósł delikatnie kąciki ust.
- Mówiłem ci już, że ładnie ci w moich rzeczach? – zapytał, wyciągając rękę w moim kierunku i przyciągając mnie do siebie. – Powinnaś je nosić częściej.
- Bo to wcale nie tak, że spędzam w nich trzy czwarte czasu tutaj – zaśmiałam się, kręcąc nieznacznie głową. Niewiele myśląc, wtuliłam się w jego bok, kurczowo ściskając materiał jego koszulki między palcami, zupełnie, jakbym się bała, że zaraz wyślizgnie się z mojego zasięgu i nigdy więcej nie będę miała możliwości, by być tak blisko niego. – Jestem wykończona, za dużo wrażeń, jak na jeden dzień.
- Dobranoc, mała – szepnął, po chwili cmokając mnie krótko w czoło. – I przepraszam, raz jeszcze.
Uśmiechnęłam się, gdy przycisnął mnie do siebie jeszcze mocniej. Przez myśl przeszło mi, że jemu może zależeć na mnie tak samo mocno, jak mi na nim. Bo pomimo tego, że zapewniał mnie, że mnie kochał, ja wciąż nie przyjmowałam tego do siebie. Inaczej, po prostu w to nie wierzyłam.
Zamknęłam oczy i kiedy powoli zaczęłam odpływać...
- Nie – jęknęłam przeciągle, słysząc cholerne Houdini, dobiegające z mojego telefonu. Ta kobieta miała gorsze wyczucie czasu niż wszyscy ci bohaterowie w komediach, którzy zawsze wchodząc do pokoju, zastają tam swoich znajomych w dwuznacznych sytuacjach.
- Nie możesz tego zignorować?
- Louis, moja matka dzwoniła do mnie dwa razy od lipca. Za pierwszym razem chciała powiedzieć, że umarła jakaś jej ciotka, za drugim poinformowała, że przyjeżdża tego samego dnia. Wolę nie myśleć, co mogłoby się stać, gdybym rzeczywiście to zignorowała – westchnęłam, w głowie tocząc zacięty bój, czy na pewno chciałam wciskać tą pieprzoną zieloną słuchawkę. Niestety, wiedziałam, że nie miałam w tej kwestii żadnego innego rozwiązania. – Halo?
- Córuś! Mam cudowne wiadomości! – wydarła się, przekrzykując zgiełk, słyszalny w tle.
- Mamo, gdzie tak właściwie jesteś? – zapytałam, ledwo rozumiejąc jej słowa. Hałas to jedno, ale nawet przez telefon mogłam poczuć alkohol.
- Mówiłam przecież, że jedziemy w góry! W każdym razie, rozmawiałam z Arthurem! – Zmarszczyłam brwi, czekając, aż wreszcie dokończy myśl. Nie miałam pojęcia, o jakiego Arthura chodziło. – Dogadaliśmy się! Kazał ci przekazać pozdrowienia, ma na sobie tą swoją śmieszną kolorową muchę z dziwnymi cekinami! Pewnie znowu żona mu ją wciska! – zaśmiała się, kiedy ja wstrzymałam oddech.
- Mamo, co powiedział pan Clayton?
- No mówię przecież, że się dogadaliśmy! Po świętach wracasz do domu! Przyjmą cię z powrotem do szkoły! – wydarła się jeszcze głośniej niż wcześniej, a ja miałam wrażenie, że krew w jednej chwili zamarzła w moich żyłach. Po świętach miałam wrócić do domu. Za trzy dni wszystko miało wrócić do stanu, w jakim było, choć wcale tego nie chciałam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz