czwartek, 23 kwietnia 2015

Rozdział 11.

Tydzień dłużył się w nieskończoność. Zostało tylko kilka dni wakacji, a ja popadłam w kompletną monotonię. Rutyna pochłonęła mnie do tego stopnia, że wszystkie czynności zaczęłam wykonywać automatycznie. Wstawałam, kierowałam się do łazienki, wracałam do pokoju, zgarniałam torbę wraz z całą jej zawartością, czyli książką, telefonem, słuchawkami i portfelem, i bez pośpiechu wychodziłam z budynku. Przytulna kawiarenka co dzień witała mnie cudownym zapachem wanilii i piernika. Kelnerka w fioletowej spódniczce, która jak się okazało, miała na imię Rose, uśmiechała się do mnie przyjaźnie. Obsługiwała mnie każdego poranka i wyglądało na to, że zdążyła sobie już zakodować, że przepadam za zieloną herbatą.
Książka na kolanach  nie potrafiła zająć moich myśli, które wciąż krążyły wokół zdarzeń z poprzedniego tygodnia. Niecałe dwa dni wpłynęły na moje postrzeganie świata bardziej niż wyrzucenie ze szkoły. Coraz bardziej żałowałam przeprowadzki. Szczerze, bałam się, co będzie dalej. Starałam się unikać Louisa, Nialla, a nawet własnych współlokatorek, jednak to zadanie prawdopodobnie wykraczało poza moje możliwości. Nie było doby, w której nie natknęłabym się na któreś z nich. Najczęściej na całą piątkę na raz.
Zastanawiałam się, jak przetrwam rok. Z tego, co udało mi się wybadać, wychodziło na to, że byłam w klasie z Amy i Mary. Zupełnie, jakby nie wystarczały mi ich krzywe spojrzenia rzucane w moją stronę, gdy tylko znalazłyśmy się w jednym pomieszczeniu. Nie, los chciał mi wpieprzyć jeszcze bardziej.
Nikki postanowiła wybrać inny profil, za co miałam ochotę ją udusić. Była jedyną osobą, która mnie tolerowała. Jako jedyna również wiedziała, co się stało i wyglądało na to, że rozumiała, dlaczego nie wyrażałam szczególnej ochoty na przebywanie w ich towarzystwie.
Spojrzałam na zegarek, z zaskoczeniem odkrywając, że zbliżała się dwunasta. W normalnych okolicznościach zapewne bym się tym nie przejęła, jednak tak się złożyło, że Brooke uparła się, żeby przyjechać do mnie z wizytą. Koniecznie chciała zobaczyć, jak wygląda akademik i rozejrzeć się nieco po Londynie. Co prawda nie byłam najlepszym przewodnikiem, ale mimo wszystko, miałam nadzieję, że tym razem nie zgubię drogi powrotnej.
Wyszłam z kawiarenki, posyłając Rose najszczerszy uśmiech, na jaki było mnie stać. Z „Strawberry Swing” w słuchawkach przemierzałam kolejne ulice, chcąc jak najszybciej trafić na główny dziedziniec. Biorąc pod uwagę, jak punktualna była moja przyjaciółka, nie musiałam się spieszyć. Jeśli umówiłam się z nią pod fontanną w południe, ze swoją orientacją w terenie i jasną umiejętnością odczytywania godziny na tarczy zegara, powinna się tam pojawić w okolicach wpół do pierwszej.
Szybko pokonałam plac, hol i kilka korytarzy. Przystanęłam na chwilę przed drzwiami pokoju, słysząc wewnątrz jakieś rozmowy. Przymknęłam oczy, wiedząc, że w środku zastanę całą pięcioosobową ekipę. Wzięłam głęboki oddech i nacisnęłam na klamkę.
- Przepraszałem trzy razy! – natychmiast dotarł do mnie wzburzony głos Louisa. Chłopak stał na środku, przeczesując włosy ręką i rozglądając się po swoich znajomych, którzy z kolei swoje spojrzenia utkwili we mnie.
Spuściłam głowę, ominęłam Louisa i podeszłam do swojej szafy. Szybko wyciągnęłam z niej rzeczy na zmianę i udałam się do łazienki, nie chcąc nawet zerkać na pozostałych. Zamknęłam za sobą drzwi, rzuciłam ubrania na jedną z szafek i odkręciłam wodę pod prysznicem. Czekając, aż temperatura się ureguluje, oparłam dłonie na umywalce i wzięłam kilka głębokich oddechów. Bałam się przebywać w ich towarzystwie. Za każdym razem reagowałam podobnie, musiałam się uspokajać po każdym spotkaniu.
Szybko uporałam się z toaletą, nałożyłam niewielką ilość makijażu, głównie po to, by ukryć wory pod oczami, po czym wyszłam z łazienki. Starając się nie przejmować obecnością innych, odniosłam rzeczy do swojego kąta i od razu opuściłam pomieszczenie, zgarniając po drodze torebkę.
Najszybciej jak potrafiłam, przemierzyłam cały korytarz i skręciłam w jedno z bocznych rozgałęzień, kierując się wprost do jednego z wielu wyjść z budynku. Fontanna przy dziedzińcu jak zawsze oblegana była przez masę ludzi, jednak wśród nich nie zauważyłam Brooke. Przewróciłam oczami, zauważając, że wpół do pierwszej minęło kilkanaście minut temu.
Przysiadłam na jednej z kamiennych ławek, nasuwając na nos okulary przeciwsłoneczne i wyciągając książkę. Postanowiłam wyjątkowo odpuścić sobie muzykę; wolałam słyszeć, gdyby moja przyjaciółka w roztargnieniu zaczęła wykrzykiwać moje imię, nie mogąc mnie znaleźć. Tak, w jej przypadku było to bardziej niż prawdopodobne.
Książka w końcu mnie wciągnęła. Po kilku podejściach, nareszcie się do niej przekonałam i zapewne gdyby nie osoba, która zaczęła się bawić moim kucykiem, nie oderwałabym się od niej zbyt szybko. Uśmiechnęłam się pod nosem i odwróciłam powoli, spodziewając się, kogo zobaczę.
- Nic się nie zmieniło, wciąż wolisz książki od ludzi – prychnęła, okrążając ławkę i siadając obok mnie.
- A ty wciąż nie znasz się na zegarku – pokręciłam głową z dezaprobatą, a ta spiorunowała mnie wzrokiem.
- Nie moja wina, że te dwie wskazówki są takie podobne – warknęła, po czym zamknęła mnie w szczelnym uścisku, który natychmiast odwzajemniłam. Nawet nie wiedziałam, że tak za nią tęskniłam, dopóki nie pojawiła się w pobliżu. – Wyglądasz jakoś inaczej – stwierdziła, odsuwając się ode mnie na długość ramion i taksując mnie wzrokiem. Zrobiłam to samo, z przerażeniem zauważając, że schudła jeszcze bardziej. Znów utrwaliła kolor swoich idealnie ściętych włosów, podkreśliła swoje niezwykle jasne oczy ciemną kredką, na ustach pojawiła się bordowa szminka. Typowa Brooke, chociaż nie musiała robić nic, by wyglądać dobrze, robiła wszystko i to w sporym nadmiarze.
- Za to ty nie zmieniłaś się ani trochę – zaśmiałam się, wstając z miejsca. – Biorąc pod uwagę, że o ósmej masz autobus powrotny, mamy siedem godzin na obejście terenu kampusu i wszystkich sklepów, do jakich miałaś zamiar wejść, bo nie wmówisz mi, że przyjechałaś zwiedzać – powiedziałam, a dziewczyna przez chwilę patrzyła na mnie w ciszy, najwyraźniej przetwarzając moje słowa.
- Jestem aż tak przewidywalna? – zapytała, a ja posłałam jej kolejny uśmiech.
- Po prostu znam cię za dobrze – burknęłam, ciągnąc ją za sobą wzdłuż chodnika. Na terenie akademika nie było zbyt wiele do pokazania. Szybko obskoczyłyśmy dziedziniec i pobliski park, po czym skierowałyśmy się do kawiarenki, w której spędzałam poranki. Zaplanowałyśmy kawę, a zaraz po niej wizyty w co najmniej połowie londyńskich sklepów. Spędzanie czasu z Brooke miało kilka minusów, a jednym z nich były nieuniknione odciski.
Rozmowa, a właściwie monolog brunetki mógł trwać godzinami, jednak przez to, że ograniczał nas czas, postanowiłam nieco skrócić jej słowotok i niemal siłą wyciągnąć ją z kawiarni. Z kubkami w rękach wyszłyśmy na zewnątrz i natychmiast skierowałyśmy się na przystanek. Wsiadłyśmy do pierwszego lepszego czerwonego autobusu, który zmierzał do centrum. Przyjaciółka uparła się, aby usiąść na wyższym piętrze, na co przystałam z wyraźną niechęcią. Doskwierał mi problem zwany lękiem wysokości, który w połączeniu z dużą prędkością nasilał się jeszcze bardziej niż zazwyczaj.
- Właściwie, co z tym chłopakiem? – zapytała w pewnym momencie, zwracając tym samym moją uwagę. Spojrzałam na nią spod zmarszczonych brwi, nie do końca widząc sens w jej pytaniu. – No ten, z którym gadałam, wydawał się uroczy.
Prychnęłam śmiechem, odwracając na chwilę wzrok i upijając łyk kawy. Louis uroczy? Kolejne potwierdzenie głupoty Brooke. Gdybym miała opisać go jednym słowem byłoby to raczej nieznośny lub coś w tym stylu.
- A co ma być? – odpowiedziałam pytaniem, głównie dlatego, że nic innego nie przyszło mi do głowy. Nie miałam ochoty na rozmowę o tym, jak biedna Ellie została zabrana na nielegalne wyścigi i niemal sprzedana. Wolałam nie robić z siebie sieroty, na pewno nie przed nią. Bez wątpienia była wspaniałą znajomą, ale mimo zaufania, jakim ją darzyłam, miała zbyt długi jęzor, a ja nie miałam ochoty na zostanie pośmiewiskiem w rodzinnych stronach. Pieprzone, bogate dzieciaki potrafią wywlec na wierzch każdy zbędny szczegół.
- Wydawało mi się… No wiesz, ty to ty, a on… - zawiesiła się na chwilę, patrząc na mnie, jakby szukała jakiejś wskazówki. W końcu przewróciła oczami, wzdychając głęboko. – Cholera, znam cię i wiem, że jesteś zbyt… Nie mogę znaleźć tego słowa. Nieugięta, o, to jest odpowiednie. Jesteś zbyt nieugięta, żeby mu coś zaproponować, więc miałam nadzieję, że on to zrobi – powiedziała w końcu tonem, jakby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie. Spojrzałam na nią, unosząc z niedowierzaniem brew. Plotła bzdury, jak zawsze zresztą.
- Ja z kolei miałam nadzieję, że jak najszybciej mi odpuści i będę mogła zająć się swoimi sprawami – mruknęłam, w myślach zastanawiając się, ile z tego zdania było prawdą. Brunetka uniosła brwi, zaplatając ręce na piersi i odchylając się do tyłu. Wydęła wargi w charakterystyczny dla siebie sposób.
- Śmieszne, wydaje mi się, w sumie, nie, nie wydaje mi się. Jestem pewna, że wcale tego nie chciałaś. Mówisz tak dlatego, że coś się stało – stwierdziła, a ja przekręciłam lekko głowę. – No co, może wyglądam na głupią, ale znam się na związkach, nawet tych niedoszłych.
- Skoro ja nie mieszam się w moje własne związki, myślę, że ty tym bardziej nie powinnaś – mruknęłam, wywołując u niej salwę śmiechu. Jedna z jej wielu irytujących cech, czyli obracanie wszystkiego w żart, nawet, gdy mówi się do niej zupełnie poważnie. Wstałyśmy z miejsc i skierowałyśmy się na dół, by w końcu wysiąść na odpowiednim przystanku.
Opuściłyśmy pojazd i kiedy ja wydałam z siebie westchnienie ulgi, Brooke postanowiła się zapowietrzyć na widok sklepów wokół niej. Wydusiła coś w stylu „jestem w niebie” i pociągnęła mnie za sobą.
- Jak dobrze, że wzięłam kartę ojca – wymruczała pod nosem, a ja pokręciłam głową. Już dawno nie widziałam jej tak zdeterminowanej. Przepychała się między ludźmi niczym taran, nie zważając na ich wzrost, postawę, ostentacyjne spojrzenia i nawet wygląd. Zastanawiałam się, czy to na pewno moja przyjaciółka. Zazwyczaj zanim do kogoś podeszła, musiała otaksować daną osobę kilka razy, określić, czy dana osoba jest warta jej wzroku. Potem oceniała w swojej spaczonej skali od jeden do dwudziestu za każdy osobny szczegół, począwszy na wyglądzie, posturze, skończywszy na ubraniach i dodatkach.
Wyglądało na to, że wpadła w szał.
Brnęłyśmy przez tłum przez kilka minut, do momentu, gdy nagle przystanęłam, czując wilgoć na koszulce. Zerknęłam na materiał, by z niezadowoleniem odkryć, że przesiąkł czyjąś kawą. Uniosłam wzrok, napotykając zdziwione tęczówki brunetki, utkwione gdzieś za mną. Powiodłam spojrzeniem w tamtym kierunku i od razu tego pożałowałam.
- Ty chyba sobie, kurwa, żartujesz – warknęłam, widząc, jak Louis podnosi się z chodnika w akompaniamencie wyzwisk i krzyków przechodniów. Stanął na nogach, chwiejąc się przez chwilę, nie mogąc złapać równowagi. W końcu potrząsnął głową, do której po chwili przyłożył rękę, krzywiąc się przy tym z bólu. Najwyraźniej zarył w ziemię. Czy to źle, że mu nie współczułam?
- Ellie? – zapytał, przenosząc wzrok na mnie. – Nie widziałem… Przepraszam – powiedział, wciąż patrząc na mnie w ten swój specyficzny sposób, jakby przeszywał mnie na wylot. Wzięłam głęboki wdech, modląc się w duchu, by zachować pozory spokoju i nie zrobić afery na środku chodnika.
- Brooke, chyba potrzebuję nowej koszulki – mruknęłam, odwracając się plecami do chłopaka. – I stanika – dodałam ciszej, zaciskając szczękę i ruszając przed siebie. Odniosłam dziwne wrażenie, że dziewczyna nie odpuści mi tej sytuacji tak łatwo, jakbym chciała. Znając ją, mogła wałkować ten temat przez najbliższy rok, może nawet dłużej. Zawsze miała dziwną manię przeżywania tego, co było kiedyś.
Ja z kolei chciałam jak najszybciej zapomnieć o tym, że po raz kolejny zniszczył jedną z moich ulubionych koszulek. Cholerny rozlewacz napoi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz