piątek, 3 kwietnia 2015

Rozdział 3.

Pierwsze dni w akademiku minęły stosunkowo spokojnie i bezproblemowo na załatwianiu spraw związanych z telefonem, kolekcjonowaniu książek, potrzebnych na nowy rok szkolny, mający zacząć się niebawem, bezustannym czytaniu i unikaniu niejakiego Louisa, o którym, na dobrą sprawę, nie miałam zielonego pojęcia. Nie wiedziałam kim był, czym się zajmował, nie znałam nawet jego nazwiska i wieku. Jedyne, czego na jego temat byłam pewna, to fakt, że wisiał mi coś w zamian za zalaną komórkę.
Końcówka sierpnia, jak każdy inny miesiąc wiosenny, letni lub jesienny w Anglii, miała swoje lepsze i gorsze dni. Przez ostatni tydzień słońce prażyło bez chociażby kilku minut przerwy, jednak akurat, gdy wybrałam się do księgarni na ostatnie zakupy, powróciło zachmurzone, szarobure niebo, wysokie ciśnienie i zapowiedź ulewnego deszczu. Wiatr szumiał w zakamarkach miasta, między budynkami, zwiewał z ulic porozrzucane strony gazet i echem roznosił dźwięki klaksonów. Każdy szmer wydawał się o stokroć głośniejszy, niż miał w zwyczaju, tylko dlatego, że nerwowe wyczekiwanie na nagłą zmianę pogody, dogłębnie wyostrzało zmysły.
Z tuzinem książek w rękach opuściłam niewielki budynek sklepu. Choć nie zamierzałam kupować aż takiej ilości najróżniejszej lektury, w zasięgu mojego wzroku pojawiło się tyle ciekawych tytułów, w dodatku po promocyjnych cenach, że nie mogłam sobie odmówić. Zresztą, który szanujący się mól książkowy mógłby przepuścić taką okazję? Szczególnie, kiedy na półkach znajdowało się tyle wspaniałych romansów, tomików poezji i rozwiniętych fabularnie obyczajów, nie było nawet mowy, żebym zostawiła tam wszystkie te pozycje, tym samym pozwalając im trafić w cudze ręce. Jednak dopiero, gdy znalazłam się na chodniku zdałam sobie sprawę, ile problemu sprawi mi droga powrotna do bursy. Ciężkie krople spadały z nieba wprost na mnie oraz górę moich zakupów, chronionych jedynie plastikową torebką. Dobrze, że chociaż w przeciwieństwie do mnie nie były skazane na zmoczenie. Spacer do miasta bez parasola pod żadnym pozorem nie był dobrym pomysłem.
Nie mając możliwości marszu wraz z muzyką, zaczęłam nucić w myślach, odliczając każdy takt z osobna. Uniesiona broda, lekki uśmiech na twarzy, prężny krok i żółta siatka wypchana książkami; dokładnie to widział każdy przechodzień, mijając mnie pośród kolejnych ulic Londynu. Nie mieli pojęcia, ile radości dawała mi ta jedna, konkretna piosenka, którą samodzielnie odtwarzałam w głowie.
„God gave me style and gave me grace, God  put a smile upon my face”
Gdy wyimaginowany przeze mnie głos Chrisa Martina wyśpiewał te właśnie słowa, czarny samochód zaczął zwalniać przy moim boku. Zapewne uznałabym to za czysty przypadek, gdyby nie fakt, że dźwięczny ton, który rozbrzmiał kilka sekund później, z pewnością nie był wyobrażeniem. A szkoda.
- Nie wiesz, że nie powinnaś chodzić samodzielnie po obcym mieście? Kto wie, jaki gwałciciel czy też przestępca cię zaczepi – twierdzeniu szatyna towarzyszył dźwięk odblokowywanych drzwi i klakson gdzieś za jego samochodem.
- Jesteś pierwszą osobą, która w ogóle na mnie spojrzała, więc mam rozumieć, że mówisz o sobie, tak? – uniosłam brew, odrzucając mokre pasmo włosów do tyłu i skręcając w jedną z bocznych alejek, aby uniknąć towarzystwa chłopaka. Uciekałam się do dzielnic, o których nie miałam bladego pojęcia tylko po to, by się od niego uwolnić, cóż za nieodpowiedzialność z mojej strony. Szczególnie, że zapewne wystarczyło poprosić i miałabym darmowy, prawdopodobnie bezpieczny i, co najważniejsze, suchy transport na miejsce. I nagle zaczęłam się zastanawiać; byłam głupia czy głupia? Jedno z dwóch.
Stanęłam w miejscu, wpatrując się w ciemny zakamarek, w kierunku którego zmierzałam. Cholera. Nawet jeśli do tej pory nikt nie zechciał przelecieć mnie na środku chodnika, nie oznaczało to wcale, że sytuacja nie zmieni się, gdy będę szwendać się w złych miejscach o złym czasie, a dokładnie na to się zapowiadało. Przygryzłam wargę i odwróciłam się na pięcie, mając nadzieję, że czarny Aston Martin wciąż będzie na mnie czekał. Gdy jednak zamiast niego powitał mnie normalny, niczym niezmącony ruch uliczny, poczułam ukłucie zawodu. Właściwie czemu? Przecież to oczywiste, że spotkał mnie zupełnie przypadkiem, poznał i z czystej grzeczności zaczepił. To, że bezmyślnie odmówiłam, prawdopodobnie kazało mu odpuścić i pojechać dalej. Tak właśnie było, prawda? Całe to dziwne, nazwijmy to, spotkanie, było czystym zrządzeniem losu. Niezaplanowanym i kompletnie nieprzewidzianym. Dodatkowo krótkim i nic niewnoszącym do naszej znajomości. O ile w ogóle można to tak nazwać.
Stawiałam kolejne, ociężałe kroki, coraz bardziej żałując, że nie przyjęłam zaoferowanej mi pomocy. Moje ciuchy nasiąkały wodą coraz bardziej i bardziej z każdą kolejną minutą, książki zdawały się przybierać na wadze, a jakby tego było mało, kompletnie mokre włosy przyklejały mi się do twarzy, mimo podtrzymujących je okularów. Widok na Big Bena pozwolił mi zauważyć, że niedawno minęła dwunasta. W normalnej sytuacji, o tej porze zwlekałabym się z łóżka, ale nie, oto dziwnym trafem znalazłam się w środku zamokniętego Londynu, snując się między jego ulicami. Koniec końców straciłam nawet cel z oczu i nie miałam pojęcia, gdzie powinnam zmierzać.
- Ciągle tutaj? – głos, który zdążyłam już poznać na tyle, że byłam w stanie rozpoznać jego właściciela, rozbrzmiał gdzieś obok, zmuszając mnie do pełnego obrotu. Louis stał oparty o futrynę jakiegoś sklepu, na głowie miał kaptur połączony z ortalionową kurtką, której szczerze mu zazdrościłam. Widząc zmieszanie, malujące się na mojej twarzy, uniósł delikatnie kącik ust.
- Jak widzisz – mruknęłam bez wyrazu, już, już zbierając się do odejścia. Jak na złość, coś nie pozwoliło mi ruszyć się z miejsca. Nogi miałam jak z ołowiu, czy to za sprawą długiej wędrówki, czy zimna, czy też czegokolwiek innego, a przemoczone ciuchy wcale nie ułatwiały zadania. Omiotłam szatyna wzrokiem, by po chwili zwrócić go na swoje buty, kręcąc głową ze zrezygnowaniem. Zdecydowanie byłam zbyt zmęczona, by pokonać drogę, dzielącą mnie od akademika.
- Więc może jednak będziesz łaskawa przyjąć moją pomoc? – zapytał, nawet nie starając się ukryć rozbawienia. Westchnęłam ciężko i choćbym nie wiem, jak bardzo chciała, nie potrafiłam się nie uśmiechnąć.
- Prowadź – prychnęłam, wracając spojrzeniem do jego błękitnych tęczówek. Wyszczerzył się zwycięsko i odepchnął się od ściany, by już po chwili ruszyć w nieznacznej odległości przede mną, dzięki czemu miałam kolejną okazję do otaksowania go wzrokiem. Ponownie w pierwszej kolejności w oczy rzuciły mi się jego szerokie ramiona, choć tym razem, tatuaże ukryte zostały pod długimi rękawami. Jako kolejna, wzrok przyciągnęła orzechowa czupryna. Każdy kosmyk odstawał w inną stronę, jednak razem tworzyły całość, która przyciągała uwagę swoim perfekcyjnym nieładem. Z mojej perspektywy ledwo widoczny, ale i tak, musiałam to przyznać, piękny profil. Moje spojrzenie powędrowało w dół, napotykając czarne jeansy, okalające długie nogi. Cholera, mogłabym pokusić się o stwierdzenie, że były zgrabniejsze od moich.
- Jeśli już się napatrzyłaś, trzymaj – dotarło do moich uszu, wyrywając mnie z chwilowego zamyślenia. Zerknęłam na wystawioną w moim kierunku kurtkę podejrzliwie, spod zmarszczonych brwi. Chłopak przystanął na chwilę, najwyraźniej zauważając moje zawahanie. – Słuchaj, postawmy kilka spraw jasno. Po pierwsze, bierz kurtkę, bo jesteś cała mokra i to nie w takim sensie, w jakim bym chciał. Po drugie, wiem, że mam ładny tyłek, ale nie musisz się w niego tak otwarcie wpatrywać, uwierz, twój jest lepszy. Żałuj, że nie możesz widzieć go z perspektywy innych.
Uchyliłam lekko usta, nie mając bladego pojęcia, co na to odpowiedzieć. Chyba po raz pierwszy w życiu ktoś użył wobec mnie tak pochlebnych, jak i niestosownych słów. Pierwszy raz również zapomniałam języka w gębie. Zawsze miałam kilka ciętych zdań w zanadrzu, jednak nie tym razem. Po prostu patrzyłam kompletnie oniemiała, jak okrąża moją sylwetkę i zarzuca materiał na moje ramiona.
- Mam cię pokierować, jak się ubiera? – spytał, a ja zmrużyłam powieki, kręcąc głową. Wcisnęłam swoje zakupy w jego ręce. Wsunęłam ręce do rękawów, narzuciłam kaptur i zasunęłam zamek pod szyję. Kurtka, jak się spodziewałam, okazała się o wiele za duża, przez co wprost się w niej topiłam. Miało to jednak swoje plusy, jak na przykład to, że oszałamiające perfumy Louisa omiatały mnie z każdej strony, wprawiając mnie w delikatny amok.
- Ruszmy się wreszcie – mruknęłam, odbierając swoje książki z jego dłoni i wciskając je pod ramię.
- Dziękuję Louis, jestem ci wdzięczna za pomoc – zapiszczał niesamowicie wysoko, chcąc naśladować mój głos. Przewróciłam oczami, wyrażając swoją dezaprobatę w stosunku do jego zachowania. Nie byłam pewna, o co chodziło, ale widziałam w nim coś na swój sposób… Uroczego? Nie, to nie było dobre określenie. Coś w nim po prostu przyciągało niczym magnez, jednak jeszcze nie potrafiłam tego sprecyzować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz