czwartek, 16 lipca 2015

Rozdział 31.

Dni mijały, a każdy kolejny przynosił ze sobą kolejną dawkę szkolnej monotonii. Nie działo się kompletnie nic, a przynajmniej ze względu na naukę, w nic się nie angażowałam. Mogłam jedynie podejrzewać, o ile ciekawsze było życie Louisa. Choć w sumie, spędzał ze mną większość czasu. Chyba naprawdę widywałam go częściej niż jego pozostali znajomi. Co jeszcze dziwniejsze, przelotne pocałunki przeszły do porządku dziennego. Wszystko do reszty wymknęło się spod kontroli. Coraz trudniej było mi opisać to, co nas łączyło. Wcześniej myślałam, że to tylko przyjaźń, choćby nie wiem jak melodramatycznie to brzmiało. Teraz niczego nie byłam pewna.
Wraz z październikiem nastąpiła wyjątkowo gwałtowna zmiana pogody. Słońce w jednej chwili widniało na niebie, a kiedy ponownie spojrzałam w górę, już go nie było. Na jego miejsce wstąpiły chmury, deszcze i przeklęte burze, przez które kompletnie nie mogłam się skupić na tym, co robiłam. Wszystko leciało mi z rąk przy każdym grzmocie, a kiedy pokoje domu Louisa rozświetlały pioruny, automatycznie miałam ochotę zaszyć się jak najdalej, byle tylko pieprzone zjawiska atmosferyczne nie miały do mnie dostępu.
Co dzień po lekcjach szłam na krótki spacer po parku. Nie tak dawno zielone, słoneczne alejki stały się mokre, ponure i szare. Liście powoli zmieniały barwy na złote, spadały z drzew, a to jedynie sprzyjało mojemu kompletnie spapranemu humorowi. Dlaczego określałam go aż tak źle? Odpowiedź jest wyjątkowo prosta i logiczna; szkoła.
Zdecydowanie nie nadawałam się do publicznego liceum. Wszystkie lekcje i przerwy przeżywałam jedynie dzięki obstawie Nikki i Susan. Wyjątek stanowił język hiszpański, na którym radzić sobie musiałam sama, ponieważ te dwie wybrały włoski. Jedynym pocieszeniem był fakt, że Jonathana również nie było na tych zajęciach. On z kolei poszedł w stronę niemieckiego, czego zupełnie nie rozumiałam. Inaczej sprawa wyglądała z Amy i Kate, które, niestety, najwyraźniej miały podobny gust do mnie. Użeranie się z nimi bez niczyjej pomocy nie należało do moich ulubionych zajęć. Szczególnie, kiedy po raz enty wałkowały temat Louisa, a ja miałam szczególnie dość wysłuchiwania o jego boskim ciele i o tym, jak dobry musiał być w...
- Znowu odleciała – głos Nikki na dobre wyrwał mnie z rozmyślań. Spojrzałam na nią nieprzytomnym wzrokiem, starając się pozbierać. Miała rację, naprawdę odleciałam. Nie przepadałam za biologią, więc to, że nie przywiązywałam szczególnej uwagi do tego, co działo się wokół, nie było niczym dziwnym. – Twój zeszyt wytrzymał miesiąc w tak dobrym stanie... Aż mi go szkoda.
Zerknęłam na ławkę, z ciężkim sercem odkrywając dwie strony bez ładu i składu porysowane czarnym atramentem. Z trudem powstrzymałam niezadowolony jęk, ubolewając w duchu nad zmarnowanymi notatkami. Wyrwałam karki jednym ruchem i od razu zaczęłam przepisywać wszystko z zeszytu Susan. Jej pismo to tragedia, ale najważniejsze, że mogłam się odczytać. Z niewielką pomocą, ale zawsze.
- Może chcesz coś nieco wyraźniejszego? – podniosłam głowę i od razu tego pożałowałam. Wciąż zapominałam, że Jonathan zajmował miejsce przy Nikki. Wlepiał we mnie przeszywające spojrzenie, a kiedy miałam powiedzieć, że się obejdzie, po raz kolejny wyprzedziła mnie moja sąsiadka z ławki.
- Pierdol się, nikt nic od ciebie nie chce – splunęła. Cóż, na pewno ujęłabym to łagodniej, ale w sumie, i tak mogło być. Chłopak zmierzył ją wzrokiem, przesuwając się na krześle w taki sposób, że usiadł twarzą do niej.
- Zdaje mi się, że nie mówiłem do ciebie – uśmiechnął się, przeczesując palcami rudawą, postawioną do góry grzywkę. Blondynka uniosła delikatnie kąciki ust, pochylając się nad ławką w jego stronę. To nie wróżyło nic dobrego.
- Nawet cię nie znam – przekrzywiła lekko głowę, sprawiając, że włosy opadły jej na jedno ramię. Oparła brodę na dłoniach. – Nawet cię nie znam, a już wkurwiasz mnie jak nikt inny. Odwróć się i nie irytuj mnie bardziej niż do tej pory, to bardzo prosty układ, naprawdę łatwo go wykonać.
- Jakiś problem? – głos nauczyciela zaskoczył chyba całą naszą czwórkę. Podobnie, jak niezauważone przez nas do tej pory, niezbyt dyskretne spojrzenia, rzucane w naszą stronę. Szepty pojawiły się chwilę później i, szczerze, nie zdziwił mnie fakt, że dobiegały głównie ze strony, gdzie siedziały Amy i Kate. Chyba naprawdę uznały za swój punkt honoru zmieszanie mnie z błotem. Właściwie, nas, biorąc pod uwagę fakt, że nie tylko ja byłam w centrum zainteresowania.
Pan Jenkins poprawił okulary na nosie, po czym zaplótł ręce na piersi. Jego brwi powędrowały w górę, sprawiając, że widoczne nawet z daleka zmarszczki pojawiły się na jego czole. W oczekiwaniu na odpowiedź któregokolwiek z nas, zaczął tupać niespokojnie nogą, podczas gdy w ja starałam się stworzyć jakiś plan działania. Niestety, jak zwykle wszystko wydawało się zawodne.
- Moja wina – odezwał się Carter, unosząc dłoń w górę i odwracając z powrotem w stronę tablicy, na której widniały jakieś dziwne układy. – Upierałem się przy złej odpowiedzi, porównaliśmy notatki i wyszło na to, że dziewczyny miały rację. Głupia sprawa, przepraszam, że przerwałem – zakończył swoją wypowiedź z szerokim uśmiechem na twarzy. Co to, do jasnej cholery, było?
Nauczyciel pokręcił głową ze zrezygnowaniem i machnął na nas ręką, kontynuując swój wykład na temat ciągle pogarszających się usług ogrodniczych. Wyglądało na to, że wszystko uszło nam na sucho, choć przez chwilę poczułam się jak w podstawówce, kiedy z każdego szeptu zawsze robiono wielkie halo.
- Dzięki – mruknęłam niewyraźnie w stronę chłopaka, co ten jedynie skwitował uśmiechem. Dlaczego on ciągle się tak szczerzył? Naprawdę, już dawno powinien dostać jakiegoś skurczu twarzy, czy czegoś w tym stylu.
- Nie ma sprawy. Chcesz te notatki? – spytał, a ja pod kumulacją przeszywających spojrzeń Nikki i Susan, wyciągnęłam rękę po zeszyt.
Dwie ostatnie godziny minęły szybciej, niż mogłabym się tego spodziewać. Zresztą, nie ma się czemu dziwić, skoro były to w-f i muzyka. Co prawda swój głos oceniałam nie najlepiej, ale mimo wszystko czasem lubiłam sobie powyć.
Usiadłam na jednej z ławek, wyciągając książkę z torby. Wiedziałam, że nie miałam zbyt wiele czasu. Louis przyjeżdżał po mnie codziennie i za każdym razem czekał na mnie, dopóki nie skończyła mu się cierpliwość. Z tego wychodziło, że zazwyczaj miałam na siebie jakieś dziesięć minut, nie więcej. Naprawdę lubiłam spędzać czas z szatynem, jednak nie zmieniało to faktu, że zachowałam w sobie cząstkę mojej aspołecznej natury.
Niestety, nie minęło kilka minut, a ja już musiałam się zbierać, czując na skórze pierwsze krople deszczu. Z grymasem na twarzy wstałam z miejsca, schowałam powieść z powrotem między podręczniki i zarzucając kaptur na głowę, ruszyłam w kierunku parkingu. Wystarczyło jedynie parę chwil, by rozpadało się na dobre. Strugi wody lały się z nieba, mocząc moje ubranie, włosy i powoli rozmazując makijaż. Nie oszukujmy się, kapiszon bluzy gówno dawał.
Wystarczyło zaledwie kilka kroków, bym nagle w coś uderzyła. Z tym, że to coś miało nogi. Błękitne oczy, piękny uśmiech na twarzy i parasol w dłoni.
- Wyglądasz jak mokra kura – skwitował, szczerząc się do mnie jak głupi. Posłałam mu spojrzenie pełne dezaprobaty, na co tylko wzruszył ramionami.
- Też miło cię widzieć Louis, jak minął ci dzień? Mój był wspaniały, dziękuję, że pytasz – powiedziałam, odgarniając z twarzy mokre kosmyki. Krótka salwa śmiechu wyrwała się z ust chłopaka, zaraz przed tym, jak chwycił moją dłoń i pociągnął mnie w stronę samochodu.
- Wspaniały dzień? – powtórzył, zerkając na mnie z niedowierzaniem wymalowanym na twarzy. Westchnęłam cicho. Nieszczególnie chciałam opowiadać o tym, że Carter od miesiąca za mną łazi, a ja robię wszystko, żeby go unikać. Do tej pory jakoś udawało mi się trzymać język za zębami, więc miałam nadzieję, że nadal nie będę miała z tym większego problemu. Niestety, im więcej rozmów, tym więcej okazji do wypaplania wszystkiego jak leci.
- A jaki ma być? Wierz lub nie, ale siedem godzin w tym obskurnym budynku średnio mi pasuje – mruknęłam, znów wlepiając wzrok w ziemię, tym razem głównie po to, żeby nie napotkać jego błękitnych tęczówek. Byłam pewna, że wystarczyłoby jedno spojrzenie, a domyśliłby się dosłownie wszystkiego.
Reszta drogi, na moje szczęście, minęła w ciszy. Dziś, wyjątkowo, na parkingu nie czekał mój ulubiony Shelby, a Lexus LFA. Czarny, rzecz jasna. Chłopak odblokował drzwi i otworzył je przede mną, bezustannie nadstawiając nad moją głową parasol. Podziękowałam mu przelotnym uśmiechem i wsiadłam do środka. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to czerwone elementy kokpitu, zupełnie niepasujące do zewnętrznego wyglądu auta. Mimo wszystko, nie wyglądało najgorzej, choć niespecjalnie przepadałam za tym kolorem.
Louis zasiadł na miejscu kierowcy i natychmiast odpalił silnik, rzucając parasolkę między nasze fotele. Zapiął pas, wrzucił pierwszy bieg i ruszył z miejsca. Powoli przyzwyczajałam się do szybkiej jazdy, jednak wciąż dławiłam się powietrzem przy każdym ostrzejszym zakręcie.
- Kolega pytał, czy mam ochotę na obiad na mieście – zaczął, ściszając dźwięki „Knockin' on Heaven's Door" i zacieśniając nieco uścisk na kierownicy. – Miałabyś coś przeciwko, gdybym zabrał cię ze sobą?
- Pewnie, całkowicie przemoczona i zmęczona po wychowaniu fizycznym, tylko marzę, by zjeść obiad z twoim znajomym – odparłam, przykładając rękę do piersi.
- Jezu, przez chwilę byłem pewien, że powiesz „wychowaniu seksualnym". Błagam cię, nie strasz mnie tak – odetchnął, kręcąc głową. Wytrzeszczyłam oczy i uderzyłam go w ramię. Skończony idiota. – Nie bij mnie – jęknął, krzywiąc się i masując miejsce, z którym zetknęła się moja pięść. – Myślę, że zrozumie, że deszcz zaskoczył cię akurat, kiedy wybrałaś się na spacer do parku. Spokojnie, jest całkiem wyrozumiały. Poza tym, umówiliśmy się na pizzę, nie w pięciogwiazdkowej restauracji.
Westchnęłam ciężko, zgadzając się. Przynajmniej miałam wymówkę, żeby nie gotować dla Nialla. Naprawdę nie uśmiechało mi się spędzenie popołudnia w towarzystwie kumpli Louisa. Szczególnie, że następnego dnia czekał mnie test z chemii. Cholerne węglowodory pierścieniowe. Kto w ogóle odkrył to gówno? Kto wpadł na pomysł, by chemia była przedmiotem szkolnym?
Pod bar dojechaliśmy po kilku minutach drogi. Widząc na parkingu granatowego Nissana, mogłam wywnioskować, że wspomniany wcześniej przyjaciel dotarł na miejsce przed nami. Wysiadłam z auta, jeszcze zanim Louis zdążył podbiec do mnie z parasolką. Ponownie chwycił mnie za rękę, rozsyłając dreszcze po całym moim ciele. Jego dotyk działał na mnie wyjątkowo... Nie mogłam powiedzieć, że źle; lubiłam to uczucie, jednak nie potrafiłam go określić. Było po prostu wyjątkowe.
Przekroczyliśmy próg, a we mnie w jednej chwili uderzyła mieszanka muzyki z lat siedemdziesiątych i pijackich śmiechów w połączeniu z smrodem alkoholu. Doprawdy uroczy lokal. Moje oględziny zakończyło nagłe pociągnięcie w kierunku jednego ze stolików. Przez chwilę zastanawiałam się, czy zmierzamy do pary, która zawzięcie się o coś kłóciła, czy do niezbyt ciekawie wyglądającego mężczyzny z siwą brodą, sięgającą do pokrytych tatuażami obojczyków.
- Liam, czemu nie mówiłeś, że bierzesz ze sobą Sophię?
No i wszystko jasne. Wypuściłam powietrze z ulgą, choć sama nie byłam świadoma, że do tej pory wstrzymywałam je w płucach. Uśmiech wpełzł na moją twarz, chociaż byłam świadoma, że przy, jak wnioskowałam, Sophii, wyglądałam jak bezdomna.
- O to samo mógłbym zapytać ciebie – odparł szatyn, podnosząc się z miejsca, aby nas przywitać. – Ty musisz być Ellie, prawda? – zapytał, unosząc kąciki ust.
- Tak, miło mi cię poznać...
- Liam. Jak widzę Louis dużo o mnie opowiadał – posłał chłopakowi oburzone spojrzenie. – Ja z kolei słyszałem całkiem sporo i bardzo się cieszę, że w końcu mam okazję poznać dziewczynę tego idioty. Nawet, kiedy cię widzę, nie mogę uwierzyć, że rzeczywiście sobie kogoś znalazł – zaśmiał się, a ja zawtórowałam z lekkim opóźnieniem, zerkając w stronę Lou z dezorientacją.
Przedstawił mnie jako swoją dziewczynę? Jasna cholera. Miałam przesrane, a obiad zapowiadał się wyjątkowo... ciekawie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz